Jupiter’s Legacy #1: Dziedzictwo Jowisza

04/04/2018 § Dodaj komentarz


Świeże mięso

Wyobraźcie sobie grupę krystalicznie czystych, cudownie altruistycznych, idealnie rozważnych bohaterów, którzy zyskują nadprzyrodzone moce. Skutecznie walczą z niesprawiedliwością i występkiem, a wkrótce zaprowadzają na Ziemi pokój i ład. Pomyślcie, że w tym cudownym świecie rodzą się ich słodkie dzieci. Nie muszą już o nic walczyć, bo mają wszystko, a także dużo więcej, gdyż dziedziczą niezwykłe talenty rodziców. Ich życie to balanga, seks i narkotyki. Tylko gdzieś z tyłu głowy świdruje niepokojąca myśl o braku akceptacji, poczuciu niższości wobec wymagających rodziców. Historia kołem się toczy, po hossie przychodzi bessa, a po latach tłustych… lata chude. Zgodnie z odwieczną tradycją międzypokoleniowego buntu dzieci detronizują rodziców, a świat pod rządami bananowych supermanów… no cóż… nie jest kolorowy.

Mark Millar sięga po chwyty, które sprawdziły się już w Czerwonym Synu. Kolejny raz postanawia odpowiedzieć na pytanie: „Co by było gdyby?” i zbadać do jakich konsekwencji mogą doprowadzić nadużycia nadprzyrodzonych mocy. Jednak Jupiter’s Legacy to nie tylko „superhero 2.0”, w którym opowieść o nadludziach wkracza na nowy poziom emocjonalnej dojrzałości i problematyki społecznej. To także wspaniała historia, której nieobce są wątki romantyczne, podróżnicze czy humorystyczne. To plejada świetnych charakterów i rzetelnie wykreowanych postaci. Reasumując Jupiter’s… to komiks, w czasie lektury którego można się świetnie bawić bez poczucia, że to zabawa płytka i głupawa, które może towarzyszyć lekturze przeciętnej superbohaterszczyzny.

To, co robi Frank Quitely, który nie raz już pokazał na co go stać (m.in. w All-Star Superman czy WE3 współtworzonym z Grantem Morrisonem), to arcydzieło amerykańskiego mainstreamu. Olbrzymie przestrzenie i specyficzne, gładkie przedstawienie postaci przywodzą na myśl dzieła Mœbiusa. Zabawa formą, jak ukazanie poszczególnych etapów wykańczania komiksu dla zobrazowania krystalizującej się wizji, zaprezentowanie kilku postaci na jednym kadrze, by zwizualizować jej nienaturalną prędkość czy spektakularne, matrixowe wstrzymania czasu sprawiają, że warstwa wizualna to właściwie odrębna lektura.

Po lekturze pierwszego tomu martwi mnie tylko czy seria utrzyma poziom. „Jedynka” to prawdziwa perełka, jest w czołówce najlepszych lektur jakie czytałem w ciągu ostatnich lat. Jeżeli lubicie komiksowe fast foody, a jednocześnie uważacie się za smakosza, który ma dość jałowego pieczywa czy papierowego mięsa, podwińcie rękawy i wbijcie zęby w Jupiter’s Legacy. Grad okruchów obsypie wszystko dokoła, a tryskająca krew przypomni, dlaczego świeża polędwica jest znacznie droższa od starej mielonki.

Mark Millar (sc.), Frank Quitely (rys.), „Jupiter’s Legacy #1: Dziedzictwo Jowisza”, tłum. Marek Starosta, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[autor: Józek Śliwiński]

  {komiks można kupić tu: klik! klik!}

Nieśmiertelny Iron Fist #1: Opowieść ostatniego Iron Fista

17/01/2018 § Dodaj komentarz


Mistyczny wojownik w Hell’s Kitchen

Iron Fist jest „trzecioligowym” superbohaterem Marvela. Jest mistrzem sztuk walki i posiada moc polegającą na zdolności skupienia duchowej energii chi, którą potrafi kierować do pięści, dlatego uderza z niesamowitą i niszczycielską siłą. W Polsce heros znany jest głównie dzięki dwóm serialom wyemitowanym w tym roku przez Netflix: Marvel’s Iron Fist oraz The Defenders. Niestety w obu produkcjach postać Danny’ego Randa, którą gra Finn Jones, nie prezentuje się dobrze. Zatem zamiast cierpieć podczas oglądania wątpliwej jakości choreografii sztuk walki i marnej gry aktorskiej, warto sięgnąć po komiks Opowieść ostatniego Iron Fista, czyli pierwszy album z serii Nieśmiertelny Iron Fist.

Pierwotnie The Immortal Iron Fist ukazywał się od listopada 2006 do sierpnia 2009. Łącznie cykl liczył sobie 27 zeszytów, które następnie zebrano w pięć tomów. W produkcję zbiorczej „jedynki”, która w naszym kraju ukazała się staraniem Muchy, zaangażowani byli, m.in.: Ed Brubaker i Matt Fraction (scenariusz), David Aja (rysunki) i Matt Hollingsworth (kolory). Cztery nazwiska twórców, które mogą sugerować, że pozycja warta jest przeczytania.

Fabuła rozpisana została na kilka wątków, które wzajemnie się przenikają i w finale łączą. W pierwszym obserwujemy bieżące zmagania aktualnego Iron Fista z Hydrą oraz Danny’ego Randa z Chińskim Narodowym Instytutem Transportu. W drugim poznajemy kilku wcześniejszych obrońców mistycznego miasta K’un-Lun. Trzeci poświęcony jest Orsonowi Randallowi, który od 1915 roku jest Żelazną Pięścią, a teraz przybył Nowego Jorku, aby podzielić się z Danielem dziedzictwem i wiedzą.

Scenarzyści nadzwyczaj chętnie przeplatają bieżące wydarzenia epizodami z przeszłości. Na szczęście korzystanie z retrospekcji nie burzy spójności narracji, a wręcz przeciwnie, uwiarygodnia aktualne zdarzenia oraz buduje mistyczną mitologię bohatera. Przy okazji warto wspomnieć, że akcja komiksu rozgrywa się po wydarzeniu Civil War, czyli wojnie domowej między zwolennikami Iron Mana a Kapitana Ameryki, która dotyczyła rejestracji superbohaterów.

Głównym rysownikiem odcinka jest David Aja, który w zestawie materiałów dodatkowych dzieli się z czytelnikami autorskim komentarzem projektowania postaci. Zamieszczono sporo wstępnych szkiców kostiumu bohatera i pomysłów na „odświeżenie” jego wyglądu. Hiszpański rysownik, który aktualnie rysuje serię Hawkeye (klik! klik!), świetnie poradził sobie z ukazaniem scen akcji, pościgów i walki. Kreska jest jakaś taka brudna i chropowata, co świetnie oddaje istotę i naturę dzielnicy, w której rozgrywa się akcja. Aja chętnie eksperymentuje z wielkością, kształtem i układem kadrów na planszy

Danny Rand w komiksie prezentuje się dużo lepiej niż w serialu telewizyjnym, postać jest bardziej spójna i konsekwentnie poprowadzona. Polecam czytać Opowieść ostatniego Iron Fista z pozostałymi pozycjami należącymi do „mikrouniwersum” Hell’s Kitchen (klik! klik!), tym bardziej że w łamach gościnne występy zaliczają Daredevil, Luke Cage czy Misty Knight.

Ed Brubaker & Matt Fraction (sc.), David Aja & Russ Heath & John Severin & inni (rys.), „Nieśmiertelny Iron Fist #1: Opowieść ostatniego Iron Fista”, tłum. Marek Starosta, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 4+, rysunki: 5-, kolory/cienie: 5]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Kingsman. Tajne służby

15/01/2018 § 1 komentarz


Brzydkie kaczątko zostaje elitarnym szpiegiem

Oglądaliście film Kingsman: Tajne służby? Świetny, prawda? A w ubiegłym roku byliście w kinie na Kingsman: Złoty krąg? Jak się podobał? Też uważacie, że sequel dużo słabszy od „jedynki”? Scenariusz obu produkcji bazował na komiksie Marka Millara oraz Dave’a Gibbonsa. Zresztą panowie zostali zaangażowani w kinową adaptację jako producenci wykonawczy. Tuż przed polską premierą Złotego kręgu do księgarń trafił album Kingsman. Tajne służby, który został opublikowany przez oficynę Mucha Comics.

Akcja komiksu osadzona została w Londynie. Głównym bohaterem jest nastoletni Gary (przez przyjaciół nazywany Eggsy). Chłopak nie może usiedzieć w domu, bo sytuacja w nim nie jest ciekawa: bezrobotna matka, bezrobotny ojczym, przemoc i terror, pijackie libacje, zasiłek przepuszczany na alkohol. Dlatego „buja się z ziomkami po dzielni” i regularnie pakuje w kłopoty. Po ostatniej eskapadzie ląduje w policyjnym areszcie, z którego wyciąga go wujek. Jack London pracuje dla rządu, ale wbrew temu co myśli siostrzeniec, nie jako księgowy, a tajny agent z licencją na zabijanie. I jest jednym z najlepszych szpiegów w służbie Jej Królewskiej Mości.

Wujek postanawia dać młodzieńcowi szansę wyrwania się z zaklętego kręgu życiowych nieudaczników. Dzięki swojej pozycji i koneksjom załatwia Gary’emu udział w szkoleniu przeznaczonym dla przyszłych szpiegów-gentelmanów. Chłopak z nizin społecznych nie pasuje do nowego miejsca, ale swoje braki w obyciu nadrabia wytrwałością i siłą charakteru.

Fabuła prowadzona jest dwutorowo. Społeczny awans Gary’ego to jeden wątek. Drugi dotyczy już stricte szpiegowskiej afery, która, jak przystało na produkcje tego typu, sama w sobie jest durna i absurdalna. Co prawda uważam, że jest to świadome działanie ze strony scenarzysty, który umyślił sobie napisanie pastiszu Bondów. Niestety im dalej w las, tym ciemniej. Millarowi się opowieść rozłazi. Tak to czytam, że autor bał się popadnięcia w nadmierne moralizatorstwo i nie wiedział w jakim kierunku pchnąć całość. Opowieść gdzieś po drodze wytraca tempo i płynność narracji. Rzecz się rwie i finalnie w pamięci pozostają strzępki kilku epizodów.

Gibbons jest klasą sam dla siebie. Wystarczy wymienić świetnych Strażników czy komiks Martha Washington. Jej życie i czasy, wiek XXI. W przypadku omawianej pozycji artysta zdecydował się na wyraźne uproszczenie przedstawienia. Ilustracje ograniczono do niezbędnej ilości detali, w wielokrotnie tła zredukowano do barwnej plamy. Z drugiej strony są kadry, które dopracowane zostały z niesamowitą dbałością o szczegóły. W scenach zbiorowych, gdzie występuje wielu statystów można rysownikowi zarzucić niedbałość ukazywania postaci. Można się czepiać także tego, jak przedstawiani są Gary i Jack – miejscami nie widać różnicy wieku między nimi. Oczywiście, decyzję o takim ich ukazaniu należy wpisać w świadome działanie, które ma parodiować podobne produkcje. Jednak mnie to za serce nie chwyta.

W pełni zgadzam się z Janem Sławińskim, który w swojej recenzji napisał: „Historia przypomina jakby pierwszy draft zamówiony przez Vaughna u Millara”. Całość da się czytać, ale po zakończonej lekturze proponuję jeszcze raz obejrzeć filmową adaptację z 2014 roku.

Mark Millar & Matthew Vaughn (sc.), Dave Gibbons (rys.), „Kingsman. Tajne służby”, tłum. Robert Lipski, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 3, rysunki: 3, kolory/cienie: 4]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Recenzja napisana dla serwisu Gildia Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Wiedźmy

09/01/2018 § Dodaj komentarz


  Czego tu się bać?

Scott Snyder to aktualnie jeden z najbardziej wziętych (tj. płodnych) scenarzystów DC Comics. W ramach The New 52 pisał całego Batmana, ale także serię Szpon, Wieczny Batman czy Wieczni Batman i Robin. Wymieniając tylko te rzeczy, które się w Polsce ukazały. Cykl Wiedźmy, przygotowany pierwotnie dla Image Comics, to opowieść z pogranicza horroru i groszowej pulpy. Jeśli czytaliście Amerykańskiego Wampira, Severed czy Przeburzenie, to wiecie, że mroczne historie nie są pisarzowi obce i całkiem nieźle sobie radzi z gatunkiem.

Początkowo fabuła prezentuje się w sposób tendencyjny i oczywisty. Trzyosobowa rodzina Rooksów przeprowadza się do małego miasteczka Litchfield w stanie New Hampshire, aby w nowym miejscu odciąć się od dawnych zdarzeń i zacząć z „czysta kartą”. Powód przenosin wiąże się z traumatycznymi przeżyciami Sailor, córki Charliego i Lucy, która ma stany lękowe i napady paniki. Dopiero z retrospekcji czytelnik dowiaduje się, że w poprzedniej szkole dziewczyna była prześladowana i terroryzowana przez starszą, brutalną koleżankę, która zaginęła w tajemniczych okolicznościach. Sailor ma poczcie winy. I choć rodzicie starają się, jak mogą, to ona obstaje przy swoim. Jak widać, psychologiczne podłoże zostało równie sztampowo zarysowane.

Czy na jakiejś płaszczyźnie skrypt Snydera zaskakuje? Czy zawiera coś nieprzewidywalnego? Czy wyłamuje się ze schematu? Czy opowiada nam coś, czego wcześniej nie mieliśmy okazji przeczytać lub zobaczyć w kinie? Czy w opowieści jest jakieś novum? Czy podczas lektury się boimy? Na żadne z pytań nie odpowiem wprost. Zdradzę jedynie, że niespełna dwustustronicowy album udało mi się przeczytać dopiero za trzecim podejściem.

Niebagatelne znaczenie dla fabuły ma podłoże obyczajowe. Wyraźnie widać, że scenarzysta kładzie nacisk na to, aby ukazać relacje panujące w rodzinie Rooksów. W tym aspekcie spodobała mi się silna więź, jaka łączy (i zawsze łączyła) ojca z córką. Element ten uwiarygodnia występujące postaci i należy zapisać na plus. W sugestywny sposób ukazano także zagubienie Sailor w nowej szkole.

Wiedźmy to popisowe dzieło trzech panów: Jocka (właściwie Marka Simpsona), Matta Hollignswortha i Clema Robinsa. Rysownika, kolorysty i liternika, który dodatkowo przygotował psychodeliczne „rozbryzgi” barw. W segmencie dodatków możemy zapoznać się z siedmiostopniowym procesem od rysunku tuszem do finalnej wersji kadru. Poglądowa lekcja jest niezwykle interesująca i pouczająca. Jock to artysta, który tworzy głównie okładki, a za rysowanie plansz nie zabiera się często. Szkoda, bo twórca posiada własny, unikatowy i charakterystyczny styl. Jego kreska jest ostra, drapieżna i agresywna, kontur wyraźny i „brudny”. Przedstawienie postaci jest zniekształcone i zdeformowane przez nadmierne rozciągnięcie w pionie. Tytułowe Wiedźmy, choć nie pojawiają się zbyt często, są odrażającymi kreaturami. Kojarzą mi się z demonami z japońskiego folkloru. Na uwagę zasługuje także układ kadrów na planszy: duże, horyzontalne panele przeplatają się z małymi, kwadratowymi wstawkami.

Komiks został bardzo dobrze przyjęty w Ameryce, jednak w Polsce Wiedźmy nie zebrały równie entuzjastycznych recenzji. Ponieważ nie jest to rzecz ani przełomowa, ani rewolucyjna. Wielbicielom opowieści grozy spod znaku Hrabstwa Harrow, Severed czy The Black Monday Murders produkcja przypadnie do gustu. I dla nich dobra informacja, którą przekazał mi Krzysztof Tymczyński: „Obecnie na łamach magazynu Image+ leci wstęp do drugiej części, która ma się ukazać w przyszłym roku”.

Scott Snyder (sc.), Jock {właśc. Mark Simpson} (rys.), „Wiedźmy”, tłum. Robert Lipski, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 2+, rysunki: 5+, kolory/cienie: 6]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Uncanny X-Force #1: Sposób na Apocalypse’a

25/10/2017 § Dodaj komentarz


 Czy cel rzeczywiście uświęca środki?

Zasadnicza różnica między X-Men a X-Force sprowadza się do tego, że przedstawiciele drugiej grupy nie boją się ubrudzić sobie rąk krwią każdego, kto jest wrogiem mutantów. W tym tomie w skład pozbawionej skrupułów ekipy wchodzą: Wolverine, Archangel, Psylocke, Deadpool i Fantomex. Dla każdego z nich względy etyczne są mniej ważne niż skuteczna realizacja misji. Postępują w myśl zasady: „Cel uświęca środki”, dlatego muszą działać w ukryciu. O istnieniu i realizowanych przez Uncanny X-Force zadaniach nie wie nikt spoza pięcioosobowego kręgu wtajemniczonych.

„Jedynka” nosi podtytuł Sposób na Apocalypse’a i zawiera cztery fabuły. Scenariusze do wszystkich napisał Rick Remender, ale każda została narysowana jest przez innego artystę. Muszę przyznać, że najciekawsza jest opowieść tytułowa. Zło kiełkuje na świecie. Ponownie odrodził się Apocalypse, czyli największy, zaprzysiężony wróg Homo Superior. Co prawda na chwilę obecną En Sabah Nur jest małym chłopcem, ale Ozymandiasz i Czterech Jeźdźców już zajęło się jego „kierunkowym” wychowaniem. Wolverine i reszta ekipy zgadzają się, że zagrożenie jest realne – należy wyeliminować je w zarodku. Łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. W końcu jednak uda się bohaterom pokonać hordy klanu Akkaba i Jeźdźców, ale wówczas staną twarzą w twarz z małoletnim, bezbronnym chłopcem.

Czy znajdą w sobie dość siły (i nienawiści), aby zrobić to, co zamierzyli? Czy wszyscy członkowie X-Force pozbawieni są kręgosłupa moralnego? Zupełnie pod sam koniec opowiadania scenarzysta funduje czytelnikowi ostrą jazdę. Bezmyślne nawalanki ustępują miejsca rozważaniom etycznym. Wolta i finalne rozwiązanie wątku są totalnie niespodziewane. Włosy na głowie się jeżą, szczęka opada na podłogę. Początkowo ciężko było mi uwierzyć w to, co przeczytałem. Trzy razy wracałem do tych kilku kadrów, aby sprawdzić, czy niczego nie przeoczyłem… Chociaż dwie dalsze fabuły dotyczą sytuacji zgoła odmiennych, to skutki poczynań względem Apocalypse’a prześladują x-bohaterów do ostatniej planszy zbioru. I bez wątpienia w kolejnych tomach serii także dadzą o sobie znać.

Pod względem graficznym omawiana odsłona jest bardzo różnorodna. Jak już pisałem, w produkcji uczestniczyło czterech rysowników: Jerome Opeña, Leonardo Manco, Esad Ribic i Rafael Albuquerque. Najbardziej podobają mi się ilustracje pierwszego z panów. Kreska tego artysty jest na wskroś precyzyjna i szczegółowa, a przedstawienie postaci bardzo realistyczne. W jego ujęciu bohaterowie nie są doskonali, charakteryzują się pospolitą aparycją, a miny częstokroć mają ponure. Pochodzący z Filipin rysownik trafnie oddaje brzemię jakie pisarz złożył na barki członków X-Force. Równie atrakcyjnie wyglądają plansze, które przygotował Ribic.

Dawno nie czytałem równie wciągających opowieści z udziałem mutantów. Wypada, abym całość ocenił wysoko, bo i dobrze napisane, i doskonale narysowane. Dla wszystkich zdeklarowanych fanów X-Menów pozycja obowiązkowa. Dla pozostałych czytelników – rzecz ciekawa, bo ukazuje superbohaterów w okolicznościach nieheroicznych i etycznie nagannych.

 Rick Remender (sc.), Jerome Opeña & Leonardo Manco & Esad Ribić & Rafael Albuquerque (rys.), „Uncanny X-Force #1: Sposób na Apocalypse’a”, tłum. Tomasz Sidorkiewicz, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 4+, rysunki: 5-, kolory/cienie: 5]

 {komiks można kupić tu: klik! klik!}

gildiaRecenzja napisana dla serwisu Gildia Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Jessica Jones: Alias. Tom 3

04/10/2017 § Dodaj komentarz


 Supehero bez „super”, ale z „hero”

Jessica Jones chciałaby w końcu zapomnieć o czasie, gdy była pełnoetatową superbohaterką i oficjalną członkinią, jako Jewel, Avengersów. Niestety przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć i w najmniej oczekiwanych momentach wyłazi z ciemnej szafy. W trzecim tomie cyklu przybiera postać nastoletniej Spider-Woman, którą pani detektyw przyłapała pewnego wieczoru w swoim domu. Dziewczynie udało się uciec, ale Jessice w rękach pozostała maska bohaterki, a w pamięci słowa: „Nie jesteś Jessicą. Okłamali mnie… Gnojki!”.

Panna Jones lubi mieć wrażenie, że panuje nad swoim życiem i nie lubi niewyjaśnionych sytuacji. Dlatego podąża śladem włamywaczki. Szybko odkrywa, że nastolatka nazywa się Mattie Franklin i jest adoptowaną córką J. Jonaha Jamesona. Tak, tego potentata prasowego, który wydaje „Daily Bugle” i w całej rozciągłości nienawidzi Spider-Mana. Na ironię zakrawa fakt, że jego protegowana ma podobne supermoce, co niecierpiany Pajęczak. Wbrew pozorom Jameson przejmuje się losem dziewczyny i jest żywo poruszony jej zaginięciem. Do takiego stopnia jest zaślepiony troską i żalem, że oskarża detektyw o porwanie i próbę wyłudzenia okupu.

Nikt szefowej agencji detektywistycznej Alias Investigations nie zleca odnalezienia nastolatki, a mimo to poświęca czas i środki, aby ustalić jej aktualne miejsce pobytu. Scenarzysta prowadzi czytelnika przez mroczne zaułki Nowego Jorku, wprowadza do cieszących się złą renomom klubów i barów. Historia pomieszczona w bieżącym tomie może nie jest tak spektakularna i oryginalna, jak uprzednie, ale ma w sobie duży potencjał społeczny. Bendis, pod płaszczykiem opowieści z udziałem młodocianych supehero, pokazuje uzależnionych od narkotyków młodych ludzi, którzy porzucili rodziny i ostatecznie „pogubili się w życiu”. Cały epizod za Spider-Woman, która została usidlona przez „kochającego” starszego mężczyznę, ma wyraźnie feministyczny charakter.

Pisząc u dwóch poprzednich tomach chwaliłem graficzne fajerwerki Michaela Gaydosa. W omawianej odsłonie styl ilustratora trochę się zmienia. Rysownik dostosował swoje prace do kameralnej opowieści. Wyraźnie mniej jest zabaw z kadrowaniem i budową planszy, jakby artyście (i redaktorom Marvela) zależało na tym, aby czytelnik się nie rozpraszał, aby skupił całą swoją uwagę się na fabule. Oczywiście, to nadal jest Gaydos jakiego znamy „jedynki” i „dwójki”, czyli silna i rozchwiana kreska konturu, dużo tuszu, operowanie światłocieniem przy przedstawianiu mimiki, zbliżania na twarze i fragmentaryczność prezentowania postaci.

Bendis napisał świetne, żywe i prawdziwe dialogi, które chce się czytać, bo są wielce prawdopodobne. Fabularnie rzecz jest spójna i konsekwentnie poprowadzona, a wymiarze społecznym – mroczna i przejmująca. Jessica Jones: Alias silnie kojarzy mi się z poczynaniami Alana Moore’a, który również robił komiksy supehero bez „super”, ale z „hero” (choćby Top 10klik! klik!). Wielka szkoda, że to już przedostatnia propozycja cyklu. Jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji się zapoznać, to bardzo polecam.

 Brian Michael Bendis (sc.), Michael Gaydos (rys.), „Jessica Jones: Alias. Tom 3”, tłum. Marek Starosta, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 5, rysunki: 5-, kolory/cienie: 4+]

 {komiks można kupić tu: klik! klik!}

Outcast. Opętanie #2: Bezkresne, nieprzebyte zgliszcza

01/08/2017 § Dodaj komentarz


 Albo czytasz komiks, albo oglądasz serial telewizyjny

Z nową komiksową serią Roberta Kirkmana mam wyraźny problem, który wiąże się z faktem, że nim przeczytałem, to obejrzałem oba sezony telewizyjnej adaptacji wyprodukowanej przez stację Cinemax. I, z punktu widzenia potencjalnej przyjemności czytelniczej, to był błąd. Ponieważ znajomość głównych zrębów fabularnych powoduje, że lektura nie wciąga na tyle, na ile by mogła. Oczywiście są pewne różnice między narracją filmową a książkową, wyśledzenie ich sprawia pewną dozę przyjemności. Bez zmian jednak pozostaje główna nić fabularna, co stanowi kłopotliwą, bo mało atrakcyjną, kwestię.

Skrajnie różnymi postaciami są wielebny Anderson i Kyle Barnes. Pierwszy wierzy, że potęgą nadaną mu bezpośrednio przez Boga potrafi wypędzać z ludzi demony niemocy i ucisku. Z każdą kolejną sceną z udziałem byłych egzorcyzmowanych skuteczność duchownego poddawana jest w wątpliwość, gdyż okazuje się, że wyniki działań są raczej mierne. Co powoduje, że jego wiara słabnie. Za to drugi z panów nie jest wyznawcą żadnej religii i właściwie można śmiało powiedzieć, że jest ateistą. Dobrze zdaje sobie sprawę z istnienia diabelskich sił, a jego przekonania opierają się na wiedzy i empirycznym doświadczeniu. Jest raczej „świeckim egzorcystą”, którego moce mają czysto fizyczne (a nie duchowe) właściwości.

Obaj mężczyźni są bohaterami tragicznymi. Zamysł scenarzysty, aby w głównych rolach obsadzić aktorów, których okoliczności, a nie przekonania zmusiły do wspólnego działania, stanowi siłę napędową wielu scen. Anderson próbuje przekonać Barnesa, że ma cel i misję daną mu przez Boga. Kyle w dosadnych słowach się z nim nie zgadza. Ciężko pogodzić perspektywę duchownego z niewiarą młodzieńca, który szuka odpowiedzi na pytanie: dlaczego bliskie mu osoby zostają opętane? Bije się z wątpliwościami. Targają nim wyrzuty sumienia. Czy jest w stanie realnie pomóc osobom opętanym? Czy wypędzając, nie wyrządza czasem więcej krzywdy? Z drugiej strony kaznodzieja jest przerażony swoją niemocą oraz ilością demonów ukrywających się w miasteczku Rome. Ciekawość wzbudza postać tajemniczego Sidneya, który przedstawiony zostaje jako sam Diabeł, dla którego liczy jedynie „scalenie”. Czytelnik (ani widz) nadal nie wiedzą, czym jest ten rytuał.

Z założenie seria Outcast to horror. Ze sceny na scenę wzrasta poczucie osaczenia oraz niezrozumienia źródła i powodów działań sił nadprzyrodzonych, co nie przekłada się (niestety) na atmosferę grozy. Strach uchodzi przez niedostrzegalną dziurę, być może akcja rozwija się zbyt wolno. Dlatego dobrze, że w bieżącym tomie uwidaczniają się „twarde” i przerażające wątki obyczajowe: przemoc domowa, seksualne wykorzystanie nieletniej, odczuwane po latach poczucie winy oprawcy, który liczy na pojednanie, pogubiona nastolatka, która ucieka z domu.

Paul Azaceta oraz Elizabeth Breitweiser, którzy odpowiadali za oprawę graficzną „jedynki”, nadal są w dobrej formie. Nie dostrzegam zasadniczych zmian między tomami. Za to zwróciłem uwagę na ciekawy sposób budowania przez rysownika niektórych plansz: na gotową stronę wmontowuje/nakłada maleńkie kadry, które służą podkreśleniu i zwróceniu uwagi na istotne dla narracji elementy. Z punktu widzenia czytelnika zabieg prosty, acz skuteczny.

Dla osób, które nie natknęły się na serial telewizyjny lektura albumu Bezkresne, nieprzebyte zgliszcza może być satysfakcjonująca, choć nie oszałamiająca. Aby mieć prawdziwą frajdę z czytania i śledzenia komiksowego cyklu Kirkmana, należy zupełnie zrezygnować, właściwie nawet nie zaczynać oglądania telewizyjnej produkcji.

Robert Kirkman (sc.), Paul Azaceta (rys.), „Outcast. Opętanie #2: Bezkresne, nieprzebyte zgliszcza”, tłum. Marek Starosta, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 4, rysunki: 5, kolory/cienie: 6]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}
Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Bękarty z południa # 3 Powrót do domu

26/07/2017 § Dodaj komentarz


 Wszyscy dybią na biednego trenera

Trzeba przyznać, że Jason Aaron wystawia cierpliwość i lojalność czytelników serii Bękarty z południa na próbę. Fabuła „jedynki” i „dwójki” skupiała się na budowaniu mitu trenera drużyny Rebeliantów, Eulessa Bossa, który twardą ręką rządzi całym hrabstwem Craw. Album Powrót do domu w niewielkim stopniu posuwa akcję do przodu. Wciąż najważniejszy jest Boss, jego „zmagania” z nieprzyjemną rzeczywistością oraz umacnianie autorytetu, który zbudowany jest na strachu.

W bieżącej odsłonie pomieszczono pięć oryginalnych zeszytów serii. Każdy z nich stanowi oddzielny rozdział, który poświęcony został innej postaci. Większość ma na pieńku z Bossem. Elementem spajającym poszczególne fabuły są przygotowania do meczu (i sam mecz) Rebeliantów z drużyną hrabstwa Wetumpka, który ma odbyć się na miejscowym boisku. Trener ze wszystkich stron słyszy, że nie może sobie pozwolić na przegraną. Pętla wokół jego szyi zacieśnia się z każdą kolejną sceną. Trzeba przyznać, to się scenarzyście udało: prawie czujemy przyspieszony puls, krótki i płytki oddech oraz narastającą złość i frustrację trenera.

W pierwszej opowieści poznajemy bliżej miejscowego szeryfa, który lata temu grał w drużynie Rebeliantów. Był świetnie zapowiadającym się zawodnikiem, ale dzięki „pomocy” mentora jego gwiazda szybko zgasła. Teraz jest stróżem prawa na usługach zbira, co potęguje u niego poczucie straty i zmarnowanego życia. W drugiej fabule wespół z miejscowym kaznodzieją spędzamy cały jeden boży dzień z psychopatycznym Esawem Goingsem. Dla kapłana jest to sądny dzień; jego wiara (w Boga i siebie) zostaje wystawiona na próbę. W kolejnej poznajemy mieszkającego w leśnej głuszy diakona Boone’a, który prawnie nie rozstaje się ze swoim łukiem. I ma w planach zapolować na „grubszą zwierzynę”, ale o tym pewnie będzie w kolejnych odcinkach serii. Dalej rozdział poświęcony małoletniemu Tadowi, który – jak pamiętamy – został bardzo dotkliwie pobity i aktualnie leży w śpiączce na oddziale intensywnej terapii w miejscowym szpitalu. W końcu przychodzi czas na najważniejszy mecz sezonu.

Ostatnia część poświęcona została córce Earla Tubba, która zakończyła swoją turę w Afganistanie i miast wrócić do matki, decyduje się odwiedzić chatę ojca. Jeśli mam być szczery, to biorąc pod uwagę zakończenie „dwójki” sądziłem, że cały bieżący tom poświęcony zostanie bezpośredniej konfrontacji dziewczyny z trenerem. A tu takie zaskoczenie. Jason Aaron wodzi czytelnika za nos. Pewnikiem Roberta Tubb i Euless Boss w końcu kiedyś staną twarzą w twarz, ale kiedy?

Wizualnie niewiele się zmienia. Jason Latour nadal raczy czytelnika mało przyjemnym obrazem południa Stanów Zjednoczonych, gdzie wszyscy mieszkańcy – nawet dzieci – mają szkaradne rysy twarzy, a główny bohater wygląda jak potwór. Na pierwszy rzut oka żadna z występujących postaci nie wzbudza u czytelnika sympatii.

Na album Powrót do domu możemy spojrzeć jak na zbiór opowiadań osadzony w scenerii południa Stanów. Scenarzysta zafundował czytelnikowi emocjonujące spotkanie z „uroczymi” mieszkańcami tego regionu. Omawiana część jawi się jako swoisty antrakt między kolejnymi wydarzeniami nadrzędnej fabuły. Choć z drugiej strony, czy ktoś, po przeczytaniu wszystkich trzech odcinków, może z pełną precyzją powiedzieć, na czym dokładnie polega wątek główny?

 Jason Aaron & Jason Latour (sc.), Jason Latour & Chris Brunner (rys.), „Bękarty z południa #3: Powrót do domu”, tłum. Robert Lipski, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 4, rysunki: 4+, kolory/cienie: 5-]

  {komiks można kupić tu: klik! klik!}

Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Velvet #3: Człowiek, który ukradł świat

23/07/2017 § Dodaj komentarz


  Kto wrobił Velvet Templeton?

Przychodzi nam się żegnać z panią Velvet Templeton, byłą pracownicą agencji szpiegowskiej ARC-7. Album Człowiek, który ukradł świat, oznaczony na grzbiecie cyfrą 3, to ostatnia odsłona cyklu napisanego przez Eda Brubakera. Myślę, że nie ma większego sensu, abym przybliżał wątki i poszczególne zdarzenia dwóch poprzednich odcinków. Osoby, które zdecydują się na zakup „trójki” mają za sobą lekturę wcześniejszych tomów i sięgną po nią niejako z konieczności, aby poznać finał szpiegowskiej intrygi. Jedyne, co mi pozostaje, to namówić do kupna wszystkich tych, którzy wcześniej cykl omijali szerokim łukiem.

Amerykański scenarzysta mistrzowsko sobie radzi z budową historii o charakterze kryminalno-szpiegowskim. Ostatnia odsłona serii w żadnym aspekcie nie rozczarowuje. Akcja trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny. Fabuła zaopatrzona została w mniejszą ilość twistów. Wątki rozplanowano i poprowadzono w taki sposób, że trudno samemu wpaść na ostateczne rozwiązanie intrygi. Oczywiście, można zgadywać, kto i dlaczego wrobił protagonistkę w morderstwo kolegi z agencji, ale aż do finału czytelnik nie ma pewności, kto pociąga za sznurki i jak postąpi była sekretarka, gdy się tego dowie.

Brubaker dobrze orientuje się w utartych schematach i „dyżurnych” stereotypach produkcji szpiegowskich. Świadczy o tym prolog albumu, który powstał na podstawie fikcyjnych wspomnień Maximilliona Darka. Tych kilka plansz to kwintesencja różnorakich historii o tajnych agentach. Wystarczy jednak czytać dalej, aby przekonać się, że pisarz z pełną świadomością i premedytacją przełamuje konwencję. Główna bohaterka celowo pakuje się prosto w paszczę lwa, czyli wraca do Stanów. Powrót jest o tyle spektakularny, a agencja od razu wysyła za nią kolejnego żadnego krwi „wilka”. Do zabawy w kotka i myszkę włącza się także Damian Lake – były szkoleniowiec agencji, który także poluje na Templeton. Tylko dlaczego, gdy nadarza się ku temu okazja, kobieta uchodzi z życiem? Na czytelnika czeka jeszcze kilka innych zaskoczeń. Nie chcę odbierać frajdy z lektury, dlatego nic więcej nie o niej napiszę.

Recenzując dwa uprzednie albumy, chwaliłem pracę rysownika i kolorystki. I nie inaczej musiałbym postąpić teraz. Steve Epting wykonał kawał świetnej roboty! Nie mogę wyjść z podziwu dla jego artystycznego kunsztu. Komiks ogląda się niczym album ze zdjęciami, na które doklejono dymki dialogowe i ramki z tekstem. Fotorealistyczny styl sprawdza się wyśmienicie. Warto jednak zaznaczyć, że rysownik odpowiednio oddaje dynamikę scen walki czy pościgów. O jeszcze jednym ciekawym i godnym pochwały aspekcie warstwy wizualnej chciałbym wspomnieć. Otóż Epting stara się nadać niektórym planszom większą głębię, robi to poprzez umieszczanie postaci nad i poza liniami kadrów, czyli niejako zbliżając sylwetki ku czytelnikowi.

Dobrze, że seria Velvet jest jedynie trylogią. Dzięki temu fabuła nie została nadmiernie rozciągnięta i absurdalnie przenicowana. Brubaker, Epting i Breitweiser stworzyli rzecz niemal doskonałą. Lektura jest przygodą całkowicie absorbującą uwagę czytelnika.

 Ed Brubaker (sc.), Steve Epting (rys.), „Velvet #3: Człowiek, który ukradł świat”, tłum. Jacek Drewnowski, Mucha Comics, Warszawa 2017.

[scenariusz: 4+, rysunki: 5, kolory/cienie: 6-]

  {komiks można kupić tu: klik! klik!}

Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Where Am I?

You are currently browsing entries tagged with mucha comics at Kopiec Kreta.