Clifton. Tom 1

04/06/2018 § Dodaj komentarz


Angielski pułkownik na emeryturze

Harold Wilberforce Clifton to detektyw-amator i dowódca, jako Bocian Meloman, zastępu skautów. Kiedyś był pułkownikiem brytyjskiej Służby Bezpieczeństwa (MI5), czyli działał w kontrwywiadzie, latał na myśliwcach w RAF-ie, szpiegował i tropił wrogów Jej Królewskiej Mości. Teraz, na emeryturze, chciałby wieść spokojny żywot w pięknym domku na wsi z nadopiekuńczą gosposią (miss Partridge) i na co dzień zajmować się ulubionym hobby: kolekcjonowaniem banderoli od cygar. Jednak nie jest mu dane korzystać z uroków wiejskiego życia, gdyż co rusz pakuje się w jakąś skomplikowaną i niebezpieczną kabałę.

„Ojcem” bohatera jest belgijski scenarzysta i rysownik Raymond Macherot. Pierwszy pojaw był 1959 roku w magazynie „Le Journal de Tintin”. Ex-pułkownik natychmiast zaskarbił sobie sympatię młodocianych czytelników, bo nieprzerwanie od 1961 roku jego przygody regularnie ukazują się w formie zeszytowej. W ubiegłym roku pojawił się album oznaczony na grzbiecie cyfrą 23. W zeszłym miesiącu w Polsce wydano pierwszy integral, który zawiera cztery fabuły, oryginalne zeszyty od 9 do 12, które napisał Bob de Groot, a zilustrowali Turk (właśc. Philippe Liégeois) oraz – dobrze znany w naszym kraju z serii Hugo – Bédu (właśc. Bernard Dumont).

Poszczególne historie stanowią odrębne całości, gdyż nie są ze sobą powiązane ani chronologicznie, ani fabularnie. Elementem spajającym jest postać głównego bohatera oraz jego kolejne (lub wcześniejsze – w wypadku retrospekcji) przygody. Pierwsza fabuła, Kindping, opowiada o dramatycznym porwaniu jednego z podopiecznych Bociana Meloman podczas obozu skautów. W Czas przeszły złożony Clifton opowiada dziennikarzowi o swojej przeszłości. Trzecia opowieść skupia się na zabawnych zdarzeniach, które są wynikiem utraty pamięci przez pewnego jegomościa, winien temu jest nasz bohater, bo przypadkowo go potrącił. Ostatni film to najsłabszy epizod w zbiorze. Mam wrażenie, że scenarzyście zależało na napisaniu pastiszu przygód Jamesa Bonda, ale zamysł się nie udał.

Pan Harold to przejmująco przemiły i sympatyczny gość, zdeczko naiwny i prostolinijny, ale dzięki temu zdarzenia z jego udziałem wypadają zabawnie. Seria ma głównie charakter przygodowy, ale jest dużo humoru sytuacyjnego i słownego, który wynika z nieporozumień językowych. Niebagatelne znaczenie ma fakt, że bohater jest Anglikiem oraz byłym wojskowym – pole do użytkowania możliwych klisz i schematów jest bardzo rozległe. W tym wypadku nie należy tego oceniać negatywnie, bo bez ograniczeń można się pośmiać z narodowych przywar i przyzwyczajeń.

Tylko czy w drugiej dekadzie XXI wieku na tego typu humor dadzą się złapać młodociani czytelnicy? Mam pewne wątpliwości… Bédu w wywiadzie z Rafałem Pośnikiem mówi: „(…)komiks przeznaczony jest dla odbiorcy od 12. roku życia. Tak się zwyczajowo przyjmuje, ale oczywiście jest też wielu starszych czytelników. Ta postać powstała wiele lat temu, więc czytelnicy zestarzeli się razem z serią”, ale w dalszej części rozmowy przyznaje: „Średnia wieku czytelnika komiksów francuskich i belgijskich to czterdzieści pięć lat”. Biorąc pod uwagę jakość polskiej edycji (integral z przedmową, twarda okładka, dobry papier) oficyna Egmont od razu kieruje produkt właśnie do nieco starszej publiczności. Choć rzecz można śmiało polecać już dziesięciolatkom, jest szansa, że im się spodoba.

Bob de Groot (sc.), Turk {właśc. Philippe Liégeois} & Bédu {właśc. Bernard Dumont} (rys.), „Clifton. Tom 1”, tłum. Marek Puszczewicz, Klub Świata Komiksu – album 1330, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2018.

[scenariusz: 4-, rysunki: 4, kolory/cienie: 4+]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Sisters #7: Spalone słońcem

20/10/2017 § Dodaj komentarz


 Sisters – nie aż taki idealny komiks?

Od dwóch lat regularnie czytam cykl Sisters autorstwa panów Christophe’a Cazenove’a i Williama Maurya, który ukazuje się w Polsce staraniem oficyny Egmont Polska. Jestem wierny serii, ponieważ od pierwszego albumu mnie bawi – lubię bohaterki, śmieszy mnie humor słowny i sytuacyjny, podoba mi się warstwa graficzna.

Opowiadane przez scenarzystów historie z życia sióstr Marine i Wendy przyjmowałem z całym dorobkiem inwentarza. Dopiero tekst Olgi Wróbel, opublikowany na łamach internetowego wydania „Kwartalnika Ryms”, uświadomił mi, że fabuła ukazuje jedynie niewielki fragment codziennej rzeczywistości głównych bohaterek. Przez ową wybiórczość, która, jak mniemam, bierze się z faktu, iż scenariusz pisany jest przez dorosłych obserwujących swoje dzieci, otrzymujemy obraz nieprawdziwy, aby nie powiedzieć sfałszowany.

Autorka pisze: „(…) trochę boli mnie feministyczna strona serca” i w następnym akapicie uzasadnia: „(…) uwiera mnie z lekka świat przedstawiony, w którym tytułowe siostry zajmują się głównie strojami i chłopcami”, a dalej podaje przykłady na selektywność epizodów i wątpliwej jakości przesłanie niektórych z nich. Ciężko się z Olgą Wróbel nie zgodzić. Właściwie nie mam żadnych argumentów, które mógłbym przeciwstawić powyższej tezie.

W siódmej odsłonie, a recenzentka „Rymsa” omawiała pierwszą, nadal sporo miejsca poświęca się sprzeczkom o ubrania, strojeniu się, powierzchowności, zabieganiu o płeć przeciwną. Chociaż w ramach przeciwwagi są także zabawne historie, które źródło mają w dzielącej dziewczęta różnicy wieku oraz niepojmowania (a właściwie rozumieniu „po swojemu”) przez młodszą zasad funkcjonowania relacji międzyludzkich.

Recenzując „piątkę”, pisałem (klik! klik!), że „Sisters to komiks prawie idealny. Oczywiście z drobnym, acz znaczącym zastrzeżeniem, że będzie oceniany przez docelową grupę czytelniczą”. Teraz przychodzi mi zweryfikować swoje poglądy… Nie zamierzam nikogo namawiać, aby przestał podsuwać cykl swoim milusińskim, bo nie tędy droga. Sam nie porzucam cyklu, gdyż – jak wspomniałem – lubię protagonistki, a lektura mnie bawi, ale do fabuły podchodzę z większym dystansem i, mimowolnie, wyłapuję epizody o wątpliwej jakości przekazu.

Christophe Cazenove & William Maury (sc.), William Maury (rys.), „Sisters #7: Spalone słońcem”, przeł. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1154, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2017.

[scenariusz: 3, rysunki: 4+, kolory/cienie: 3+]

 {komiks można kupić tu: klik! klik!}

Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Giant Days #1: Królowe dramy

10/10/2017 § Dodaj komentarz


Powrót do przeszłości

Zaczynam się głęboko zastanawiać nad tym, czy ze mną wszystko jest w porządku. Dostrzegam pewne niepokojące objawy przewartościowania czytelniczych preferencji. Czytam (i mi się podobają) komiksy i książki obrazkowe dla dzieci, co da się jakoś wytłumaczyć i uzasadnić. Galopująca infantylizacja trochę przeraża. Gdyż niedawno zachwycałem się (klik! klik!) pierwszym tomem serii Paper Girls, w którym główne bohaterki mają po dwanaście lat. Wczoraj przeczytałem komiks, w którym protagonistki są nastolatkami na pierwszym roku studiów. I od razu powiem, że produkcja Johna Allisona (scenariusz) i Lissy Treiman (rysunki) również mi się spodobała.

Fabułę Giant Days, bo o tym komiksie mowa, trafnie charakteryzuje Marcin Andrys: „Proza życia pokazana przez pryzmat akademickich zmagań z typowymi dla młodych studentek problemami”. Od siebie dodam, że na progu dorosłości dziewczyny mierzą się także z całkiem poważanymi problemami. Sporo scen dotyczy typowych, młodzieńczych dramatów, które rozgrywają się głównie w czasie wolnym od zajęć.

Daisy, Susan i Esther rozpoczęły studia niespełna miesiąc temu i, mimo dzielących je różnic, szybko się ze sobą zaprzyjaźniły. Daisy Wooton jest najmłodsza w grupie, trochę nieśmiała, zagubiona i wycofana. Susan Ptolemy jest „hersztem” ekipy, uparta i pewna siebie feministka, która przy okazji pełni rolę narratorki. Esther De Groot koleżanki przezwały „Królową Dramy”, bo w cudowny sposób zawsze pakuje się w jakiś kłopoty. Dziewczyny są tak różne od siebie, że nawet zwyczajne zdarzenie dnia codziennego może być przyczynkiem do komicznej i sarkastycznej wymiany zdań.

Scenarzysta wykreował żywe, spontanicznie reagujące i wiarygodne bohaterki, które czytelnik z miejsca zaczyna lubić. Całość napisana jest ze swadą, lekko i zabawnie. Trochę brakuje w „jedynce” wątku przewodniego, który spajałby ze sobą poszczególne epizody. Ów brak jest szczególnie widoczny w pierwszej połowie albumu. Potem jest lepiej, bo na scenę wkracza Graham McGraw, z którym narratorka kiedyś pozostawała w bliskich relacjach, a teraz darzy go szczerą nienawiścią.

Przy pierwszym kartkowaniu oprawa graficzna nie przypadła mi do gustu, ale gdy tylko zacząłem czytać, to okazało się, że prace Lissy Treiman świetnie ilustrują rzeczywistość, w której rozgrywa się akcja. Artystka posługuje się wyraźnie cartoonowym stylem przedstawienia postaci, który wzmacnia sympatię względem bohaterek.

Pierwsza odsłona serii Giant Days to trochę komedia, a trochę dramat obyczajowy, który rozgrywa się w środowisku nastoletnich studentek i studentów. Dla wielu czytelników lektura komiksu będzie swoistą podróżą do (własnej) przeszłości. Polecam!

John Allison (sc.), Lissa Treiman (rys.), „Giant Days #1: Królowe dramy”, tłum. Wojciech Góralczyk, Non Stop Comics, Katowice 2017.

[scenariusz: 5+, rysunki: 4+, kolory/cienie: 4]

 {komiks można kupić tu: klik! klik!}

Ariol #3: Jak ostatnie prosię

22/05/2017 § Dodaj komentarz


Poezja faktycznie jest piękna

Dobrze, że Wydawnictwo Adamada nie zwalnia tempa produkcyjnego. Cieszy, że już trzecia odsłona komiksowej serii Ariol jest dostępna w księgarniach. Zbiór nosi podtytuł Jak ostatnie prosię i przedstawia dalsze perypetie tytułowego bohatera oraz kilku jego koleżanek i kolegów ze szkoły. W sposobie budowy komiksu nie ma żadnych zmian. Wewnątrz znajdujemy kilka nadzwyczaj zabawnych historii, które nie układają się w regularną fabułę, choć pewna logika czasu i miejsca zostaje zachowana.

Ariol to bardzo sympatyczny i towarzyski koleżka, którego po prostu nie da się nie lubić. W bieżącym tomie sporo uwagi poświęcono miłosnym perypetiom chłopaka. Dla przypomnienia nasz bohater podkochuje się w pięknej krówce Petuli, która zupełnie nie odwzajemnia jego uczucia. Za to w nim zakochana do szaleństwa jest muszka Scysja. Ariol odkrywa, że poezja wcale nie jest nudna, a nawet spełnia pewne utylitarne cele – można się nią posłużyć, aby wyznać uczucia („Twój głos jest tak piękny, że kiedy będziesz duża, na pewno będziesz czytać ogłoszenia na lodniskach i w supermarketach”) . Dodatkowo sam dostaje napisany wierszem miłosny list od Scysji i awansuje na prywatnego ochroniarza Petuli. Emocjonalny trójkąt to niewyczerpane źródło zabawnych epizodów i zdarzeń. Scenarzysta trafnie rozpisuje wspomniany wątek, możliwość wystąpienia w realnym świcie jest wielce prawdopodobna.

Obok tych miłosnych opowiadań w tomie znalazło się miejsce na kolejne wspólne zabawy Ariola i Ramono. Tym razem koledzy realizują niebezpieczną misję wysadzenia w powietrze bazy łodzi podwodnych, która mieści się w podziemnym parkingu. W domu u Ramono Ariol zostaje przygnieciony do podłogi piersiami siostry przyjaciela. Nasz bohater jest bardzo pomysłowy, świetnie radzi sobie z dorosłymi i ostatecznie w ten czy w inny sposób dostaje to, co chce: fenomenalny plakat z Superkoniem czy ulubiony komiks z autografem autora.

Właściwie każde z dwunastu opowiadań jest mocno osadzone w rzeczywistości chłopców chodzących do szkoły, którzy muszą mierzyć się z różnymi codziennymi problemami. Scenarzysta zwykle wychodzi od czegoś zwykłego czy naturalnego, a następnie dokłada jakąś zabawną scenkę czy gag słowny. Całość ma wyraźnie rozrywkowy charakter, ale w komiksie ukryte są i nieco poważniejsze tematy, które zwykle objawiają się za pomocą trafnej pointy. Od pierwszego tomu seria niezmiennie mnie bawi!

Emmanuel Guibert (sc.), Marc Boutavant (rys.), „Ariol #3: Jak ostatnie prosię”, tłum. Tomasz Swoboda, Wydawnictwo Adamada, Gdańsk 2017.

[scenariusz: 6, rysunki: 5, kolory/cienie: 5+]

Sisters #6: Zakochana sister

04/04/2017 § Dodaj komentarz


 Wendy ma zakochanka

Chyba z żadną inna serią Egmont nie leci tak szybko do przodu, jak z produkcją panów Christophe’a Cazenove’a i Williama Maurya. Mam wrażenie, że dosłownie przed chwilą recenzowałem „piątkę”, a już „szóstka” leży przede mną. Bieżący album nosi podtytuł Zakochana sister i zgodnie z nim większość fabuł poświęcona została relacjonowaniu związku Wendy i Maksencjusza.

Maksencjusz epizodycznie pojawiał się już w poprzednich odsłonach, ale dopiero teraz nadszedł właściwy moment, aby porządnie namieszał w życiu rodzeństwa. Marine nie mówi, że Wendy ma chłopaka, ale ukuła na tę okoliczność zabawne określenie: „Masz zakochanka”. Para nie ma ani chwili spokoju, młodsza siostra chce być na bieżąco, dlatego wciąż przeszkadza, zagląda, szpieguje i podpatruje. Wynikają z tego zabawne sytuacje. Choćby taka: chłopak jest po to, aby odprowadzał po szkole do domu i jeszcze niósł tornister, więc Wendy przymusza kolegę z klasy, który dzielnie się sprawuje, ale do czasu, gdy uderza w płacz, bo kto ma jego odprowadzić…

Scenarzyści nie pozwalają się czytelnikowi nudzić. Wiele jest w „szóstce” zabawnych momentów, opartych głównie na humorze sytuacyjnym. Mam wrażenie, że ukazano więcej niż uprzednio epizodów o charakterze konfliktowym. Wynika to faktu, że starsza z sióstr liczy na chwile, w których będzie mogła pobyć z chłopakiem sam na sam. Spięcia biorą się także z tego, że Wendy chce pewne zdarzenia utrzymać w tajemnicy przed rodzicami. A o to trudno, gdy ma się w domu małą i wścibską siostrunię, która najpierw kłapie dziobem, a potem myśli.

Omawiany album został zbudowany tak samo, jak wszystkie poprzednie, czyli każda strona to samodzielny epizod, który łączy się z pozostałymi jedynie poprzez występowanie tych samych postaci oraz poprzez dzianie się w mniej więcej w tym samym okresie czasu. Plansze skonstruowane zostały bardzo poprawnie, oko intuicyjnie śmiga od kadru do kadru. Rysownik, William Maury, nie bawi się ani perspektywą, ani kadrowaniem. Pod tym względem jest bardzo klasycznie i przejrzyście. Rzuca się w dynamika postaci oraz rozbudowana mimika twarzy, która miejscami została karykaturalnie przerysowana. Co podkreśla humorystyczny wymiar komiksu.

Poprzednie propozycje skierowane były dla odbiorców z młodszej grupy wiekowej. Natomiast Zakochana sister jest odsłoną w dużym stopniu o nastolatkach dla nastolatków. Scenarzystom trafnie udało się oddać cały ambaras i perypetie, jakie wiążą się z posiadaniem chłopaka i młodszej siostry. Staram się oceniać komiks z perspektywy właściwego odbiorcy i dlatego dostał tak wysoką notę.

Christophe Cazenove & William Maury (sc.), William Maury (rys.), „Sisters #6: Zakochana sister”, przeł. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1086, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2017.

[scenariusz: 5, rysunki: 5-, kolory/cienie: 4+]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Lucky Luke #52: Fingers

20/03/2017 § Dodaj komentarz


Magia Dzikiego Zachodu

Przyznam, że trochę obawiałem się tego tomu Lucky Luke’a. Chociaż René Goscinny nie był autorem postaci i dołączył do tworzenia kolejnych przygód najszybszego kowboja Dzikiego Zachodu dopiero w roku 1956 (czyli równo dekadę po debiucie serii), to jego nazwisko zawsze kojarzyło mi się z tym tytułem i najbardziej przyciągało. Dlatego też zmiana scenarzysty na Lo Hartoga Van Bandę nie szczególnie mnie ucieszyła. Na szczęście moje obawy okazały się bezzasadne, a Fingers, 52 tom godnie kontynuuje to, co w cyklu najlepsze.

Fabuła w skrócie przedstawia się następująco. Pewnego dnia w teksańskim więzieniu o zaostrzonym rygorze, z którego nikt jeszcze nigdy nie uciekł, pojawia się pewien elegancki mężczyzna prowadzący skutego szeryfa. Pod bramą zwraca stróżowi prawa jego odznakę i kluczyki do kajdanek, po czym przedstawia się jako więzień, dodając że chce spędzić w zakładzie noc. Kim jest? Imion ma wiele, choćby „Niepodrabialny Gaston” czy „Król Magii”, jednakże tutaj znany jest pod pseudonimem „Fingers”.

Nienaganne maniery i wielki talent do wchodzenia w posiadanie takich rzeczy, jak klucze strażników czy ich broń szybko doprowadzają naczelnika do wściekłości. Fingers trafia do celi braci Daltonów, odwiecznych wrogów Lucky Luke’a, jednakże niezbyt długo przyjdzie mu ją z nimi dzielić. Gdy przestępcy mozolą się nad wykopaniem łyżkami podkopu, magik wręcza im pęk kluczy do cel. Daltonowie uciekają, zamierzając wypuścić wszystkich innych więźniów – tylko Fingers nie chce się ruszyć z więzienia. Wieści o ucieczce docierają do Luke’a, który bez chwili wahania wyrusza w drogę. I tak już wkrótce na swojej drodze nasz dzielny kowboj spotka osobliwego Fingersa. Czym zakończy się ich wspólna przygoda?

Album Fingers pod pewnymi względami przypomina inny komiks z Lucky Lukiem, a dokładniej znakomitego Żółtodzioba (klik! klik!). Bohaterem tamtego komiksu był dystyngowany Anglik muszący skonfrontować swoją nienaganna kulturę z pierwotnością Dzikiego Zachodu. Tutaj iluzjonista o podobnych manierach (choć zdecydowanie mniej przyjemnym charakterze) równie wyraźnie odcina się na pustynnym, surowym tle. Konsekwencje są jednak inne, różny jest także przebieg zdarzeń. Jedno się nie zmienia – świetny humor stanowiący prawdziwą siłę napędową komiksu. Gagi bowiem jak zwykle nie zawodzą, mimo iż odpowiada za nie inny autor, a sama fabuła, przygody i klimat doskonale kontynuują rozpoczętą w roku 1946 luckyluke’ową tradycję.

Do tego dochodzą oczywiście wyśmienite rysunki Morrisa, artysty, którego śmiało możemy uznać za ojca serii. To on pisał pierwsze scenariusze i to on rysował te komiksy od samego początku. Lepiej więc, niż jakakolwiek inny twórca potrafi oddać charakterystyczny klimat Lucky Luke’a i dodać mu jeszcze więcej humoru.

Jeśli więc wahacie się czy seria potrafi się obronić bez Goscinnego, przestańcie i sięgnijcie po Fingers. Magia Dzikiego Zachodu, jaką znamy z poprzednich albumów, została zachowana, więc się nie zawiedziecie. I Wasi małoletni milusińscy również się nie zawiodą.

Lo Hartog Van Banda (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #52: Fingers”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1074, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2017.

[autor: Michał Lipka]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Lucky Luke #35: Jesse James

05/02/2017 § Dodaj komentarz


Poznajcie Jesse’ego Jamesa!

lucky-luke-jesse-jamesWprawdzie seria Lucky Luke jest głównie opowieścią o charakterze humorystycznym, to również jest komiksowym westernem, który w dużym stopniu odwołuje się do rzeczywistości. Dlatego kwestią czasu było zanim na jej łamach pojawią się jakieś naprawdę znane nazwiska Dzikiego Zachodu. Jednym z nich był Billy Kid, kolejnym Jesse James i to właśnie o nim opowiada, wznowiony po dwudziestu pięciu latach przez oficynę Egmont Polska, 35 tom cyklu.

Poznajcie Jesse’ego Jamesa! Ten zafascynowany przygodami Robin Hooda przestępca postanawia poświęcić się rabowaniu bogatych i rozdawaniu biednym. Tyle teorii, bowiem kiedy daje biednym, ci stają się bogaci, a tak być nie powinno. Lepiej by wszystko pozostało w rodzinie, jak radzi mu jego brat morrisFrank – skoro są biedni i będą dawać sobie nawzajem, pozostaną fair wobec własnych zasad. Co nie przeszkadza im rabować dalej. Kiedy wraz z Frankiem i kuzynem Youngerem zbliżają się do Teksasu, detektywi z agencji Pinkertona proszą o pomoc Lucky Luke’a. Wprawdzie ten nie może nic zrobić dopóki banda Jamesa nie przybędzie do Nothing Gulch i nie zacznie tam rozrabiać, ale obiecuje zająć się nimi, kiedy tak się stanie. I oto wkrótce Jesse i jego ludzie zjawiają się w miasteczku. Lucky pilnuje, aby nie kradli. Bandyci poprzez „rozdawnictwo” szybko zdobywają sympatię mieszkańców. Tylko czy taki stan rzeczy może się utrzymać na dłużej?

Ojciec Asterixa i Iznoguda, Francuz o polskich korzeniach René Goscinny oraz belgijski rysownik Morris stworzyli najlepsze albumy z powstałej w 1946 roku serii komiksowej o przygodach najszybszego rewolwerowca na Dzikim Zachodzie, która po dziś dzień cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem. Przez ponad siedem dekad wydawania Lucky Luke doczekał się nie tylko 77 tomów, ale również filmów, seriali i całej masy związanych z nim produktów. Nie znać jego przygód nie wypada. Cieszy, że mimo upływu lat wciągają i śmieszą, pozostając dalekie od banału. Jesse James, chociaż jest 35 albumem duetu, nadal pozostaje świeży i nie czuć wtórności. goscinnyCo więcej ma kilka absolutnie genialnych momentów, a postać Franka, cytującego fragmenty dzieł Szekspira, została wręcz po mistrzowsku przerysowana. W skrócie: humor najwyższych lotów!

Graficznie także jest wspaniale. Kreska Morrisa to typowa dla swego gatunku, cartoonowa robota, ale wspaniale oddająca klimat opowieści i stanowiąca jeden ze wzorów dla kolejnych pokoleń twórców. Prosta, acz skuteczna, podkreślona barwną i przejrzystą paletą – patrzy się na plansze z wielką przyjemnością. Warto nadmienić także gagach i scenkach sytuacyjnych kryje się wiele humoru!

Po Lucky Luke’a w wykonaniu Goscinnego i Morrisa zawsze warto sięgnąć i przeczytać, bo to jest komiksowa klasyka. Właściwie dla każdego miłośnika historii obrazkowych pozycja obowiązkowa, a także dzieło, które może przekonać do siebie czytelników nie przepadających za tą formą. Bawi, ciekawi, wzbudza emocje, a przy okazji dostarcza kilku faktów o Jesse Jamesie.

René Goscinny (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #35: Jesse James”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1073, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., wyd. II, Warszawa 2017.

[autor: Michał Lipka]

lucky-lukesklep{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Sisters #5: W centrum uwagi

01/02/2017 § Dodaj komentarz


 Masz wszystkie symfony

sisters-tom-5Sisters to komiks prawie idealny. Oczywiście z drobnym, acz znaczącym zastrzeżeniem, że będzie oceniany przez docelową grupę czytelniczą. Lektura każdej kolejnej odsłony sprawia mi sporo frajdy. I nie inaczej było podczas obcowania z tomem piątym, który niedawno, bo w grudniu ubiegłego roku, ukazał się w naszym kraju. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że z całej serii album „W centrum uwagi” podobało mi się najbardziej. A to za sprawą pewnej ciągłości narracyjnej, jaka występuje pomiędzy poszczególnymi epizodami.

W konstrukcji fabularnej komiksu nic się nie zmienia. Dalej jedna strona (plansza) to jeden epizod z życia nastoletniej Wendy i jej dużo młodszej siostry – Marine. Pewne novum zastosowane przez scenarzystów polega na połączeniu zdarzeń w wyraźne ciągi, które następują po sobie. Dla przykładu młodsza siostra złamała nogę i musi nosić gips, kolejne plansze przedstawiają sytuacje, jakie dziewczynce się przytrafiają: od kłopotów z chodzeniem i koniecznością używania kul ortopedycznych, christophe-cazenovepoprzez życzliwość i uczynność koleżanek z klasy, a także próby wykorzystania przez Wendy tej sytuacji, a skończywszy na okazjonalnych podpisach na gipsie i próbie ich uwiecznienia.

Dodatkowo, zgodnie z podtytułem tego tomu, jedna z sióstr zrobi wszystko, aby być w centrum uwagi, a druga z wyraźnymi emocjami będzie się temu przyglądała. No i także zostanie narratorką. Zresztą wystarczy bliżej przyjrzeć się okładce, aby od razu zgadnąć, jak rozkładają się akcenty rywalizacji między rodzeństwem, które doprowadzą do spięć i ataków furii. Dziewczynki rywalizują właściwie na każdym polu i prześcigają się w pomysłach na figle. W bieżącym tomie rozwija się także emocjonalna relacja Wendy z Maksencjuszem, a już myślałem, że autorzy zapomnieli o tej postaci. Dobrze, że chłopak powraca, dzięki temu fabuła jest ciekawsza i bliższa życiu nastolatki.

Od strony graficznej nic się nie zmienia. Nadal pozostajemy w tych samych rysunkach i kolorach. Zresztą nie ma najmniejszego powodu, aby coś w tej dobrze opracowanej i dobranej warstwie wizualnej miało się zmienić. Wszystko działa i wygląda atrakcyjnie.

Sisters to seria o dużym potencjale humorystycznym. Żarty mają charakter sytuacyjny i słowny. W tym drugim wypadku wynikają z niezrozumienia lub nieznajomości niektórych zwrotów przez młodszą. Świetny epizod dotyczący objawów uczuleniales-sisters; patologiczna nadwrażliwość przerobiona zostaje na „uszu lenie”, a ich uzewnętrznienie na „Masz wszystkie symfony”. Brawa dla autorki przekładu, Marii Mosiewicz, która zadbała o to, aby właściwie oddać po polsku słowne kiksy.

Lubię produkcję panów Christophe’a Cazenove’a i Williama Maurego, głównie dlatego, że poszczególne komiksy mnie bawią. Czasem bardziej, czasem mniej. Omawiany album akurat bardziej. Jeśli nie jesteście pewni czy i wam (i waszym milusińskim) seria się spodoba, to polecam rozpocząć przygodę z Siostrami od omawianej odsłony, gdyż każdą można czytać niezależnie, bez konieczności znania wszystkich poprzednich.

Christophe Cazenove & William Maury (sc.), William Maury (rys.), „Sisters #5: W centrum uwagi”, przeł. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1061, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2016.

 [scenariusz: 5-, rysunki: 4+, kolory/cienie: 4+]

les-sisters-william-maurysklep {komiks można kupić tu: klik! klik!}
alejakomiksu
Recenzja napisana dla serwisu Aleja Komiksu, klikać :tu: tak! :tu:

Lucky Luke #48: Jednoręki bandyta

28/01/2017 § Dodaj komentarz


Szatański wynalazek braci Caille

jednoreki-bandytaKtóż nie widział na własne oczy Jednorękiego Bandyty? Pożeracza pieniędzy, czasu i zdrowia. W dzisiejszych czasach mamy pełno miejsc z współczesnymi wersjami tej zadziwiającej maszyny, jednak jej początki wcale nie były aż tak bardzo obiecujące. Zacznijmy od tego, że to co dziś zwiemy Jednorękim Bandytą jest spadkobiercą innej maszyny zwanej Black Cat. To właśnie o jej początkach i jej twórcach opowiada czterdziesty ósmy album Lucky Luke’a. Oczywiście robi to w sposób mocno humorystyczny, dodając całą masę komicznych sytuacji i naciągając pewne fakty, jednak zawiera w sobie sporo historii. Zapraszam zatem do odbycia podróży z braćmi Caille i ich cudowną maszyną, która w przyszłości, za sprawą Charlesa Frey’a, podbije cały świat. Nie tylko w kasynach.

Historia komiksu zaczyna się gdzieś na dzikim Zachodzie, gdzie dwaj pomysłowi bracia – Adolf i Artur – zbudowali zadziwiający automat do gier. Poprosili oni pewnego senatora, aby pomógł im go przetestować w innych miastach, organizując do tego celu ludzi. Polityk, będący nałogowym hazardzistą, szybko węszy interes i postanawia pomóc dwóm majsterkowiczom, zaś ochronę nad nimi ma roztoczyć słynny, samotny kowboj Lucky Luke. bob-de-grootWyruszając w podróż, cała trójka, a w zasadzie czwórka licząc Jolly Jumpera, wierzchowca Luke’a o ciętym języku, nie zdaje sobie sprawy jak bardzo odmieni los gier hazardowych w Ameryce.

Historia opisana w tej przygodzie mocno zniekształca prawdziwe wydarzenia jakie miały miejsce podczas powstawiania jednej z najsłynniejszych maszyn do gry, jednak to prostuje notatka historyczna zamieszczona na końcu albumu. Wszak w serii o Lucky Luke’u chodzi głównie o humor i pokazanie Dzikiego Zachodu w krzywym zwierciadle. Główną osią opowieści jest hazard. Właśnie ten element jest tutaj wyśmiany najmocniej i pokazuje się jego groteskowe oblicze. Mamy tutaj na przykład polityków oraz feministki chcących zakazać gier hazardowych, a jednocześnie te same osoby szybko ulegają czarowi maszyny braci Caille. Podobnie sytuacja wygląda w miastach słynących z hazardu, gdzie ludzie zakładają się o wszystko, zaś kanciarze zamiast na cmentarz lądują na szynie oblepieni smołą i pierzem. W takich przybytkach również jednoręki bandyta szybko zdobywa popularność, gdyż niejako jest „pochwałą” dla sztuki oszukiwania współgraczy.

Czytając tom warto jednak mieć na uwadze prawdziwą historię stworzenia Black Cat oraz jego rozwój. Tak naprawdę Artur i Adolf Caille zbudowali na początku automat do rozmieniania monet, który szybko zyskał popularność. W 1889, czyli rok po swoim sukcesie, wypuścili na rynek pierwszą morrismaszynę hazardową, czyli Black Cat. Była ona rewelacyjnym pomysłem, gdyż w umiejętny sposób obchodziła prawo antyhazardowe, co przyczyniło się do wzrostu jej popularności. Jednak za ojca znanej nam dziś wersji Jednorękiego Bandyty uznawany jest Charles Frey, który w 1895 roku udoskonalił wynalazek braci Caille i tym samym zgarnął największe laury oraz profity z tym związane. Zresztą ostra konkurencja na tym polu zaczęła się już w 1891 roku, kiedy to firma Sittman and Pitt wprowadziła pierwsze tego typu maszyny do pubów. W tym czasie bracia Caille swój wynalazek sprzedawali do klubów dla arystokracji i polityków, licząc na większy zysk. Jak się jednak okazało to w zwykłych spelunkach i barach była ukryta prawdziwa rzeka pieniędzy.

Album zawiera oczywiście więcej odniesień do historii Dzikiego Zachodu, jednak tutaj trzeba posiadać naprawdę sporą wiedzę, aby wyłapać wszystkie smaczki. Nie każdemu może jednak się spodobać miejscami zbyt absurdalny humor, który nieco odstaje od innych przygód naszego kowboja. Jest to spowodowane zmianą na stanowisku scenarzysty, wymuszoną śmiercią Rene Goscinnego, który zmarł jesienią 1977 roku. Początkowo za rysunki i scenariusz odpowiadał Morris (Skarb Daltonów), jednak w przypadku tego albumu zatrudniono Boba De Groota, który bardzo starał się naśladować styl poprzednika. Nie do końca mu to jednak wyszło, przynajmniej takie miałem odczucia podczas lektury dalszych maurice-de-beverekart tego albumu. Wolałbym, aby za scenariusz i tym razem odpowiadał Morris, który pozostał na stanowisku rysownika, zaś lata współpracy z Goscinnym pozwoliłyby mu na lepsze poprowadzenie serii do końca.

Jednoręki bandyta to udany album, ale to właśnie w nim odczułem odejście mistrza. Przy lekturze Skarbu Daltonów tego nie widziałem, gdyż za scenariusz odpowiadał Morrison i wyśmienicie wszedł w skórę swego towarzysza. Zapewne zagorzali fani serii mogą poczuć większe rozczarowanie z powodu wprowadzenia miejscami zbyt dużej „abstrakcji” niektórych scen czy postaci, ale można to spokojnie przełknąć. Komiks śmieszy, czyta się dobrze i w bardzo ciekawy sposób odnosi się do gier hazardowych oraz początków jednorękiego bandyty. Warto zatem dać szansę nowym scenarzystom i sięgnąć po ten odcinek oraz kolejne przygody Lucky Luke’a.

Bob De Groot & Morris (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #48: Jednoręki bandyta”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1049, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2016.

[autor: Artur Tojza]

lucky-lukesklep{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Where Am I?

You are currently browsing entries tagged with komiks humorystyczny at Kopiec Kreta.