Lucky Luke #52: Fingers

20/03/2017 § Dodaj komentarz


Magia Dzikiego Zachodu

Przyznam, że trochę obawiałem się tego tomu Lucky Luke’a. Chociaż René Goscinny nie był autorem postaci i dołączył do tworzenia kolejnych przygód najszybszego kowboja Dzikiego Zachodu dopiero w roku 1956 (czyli równo dekadę po debiucie serii), to jego nazwisko zawsze kojarzyło mi się z tym tytułem i najbardziej przyciągało. Dlatego też zmiana scenarzysty na Lo Hartoga Van Bandę nie szczególnie mnie ucieszyła. Na szczęście moje obawy okazały się bezzasadne, a Fingers, 52 tom godnie kontynuuje to, co w cyklu najlepsze.

Fabuła w skrócie przedstawia się następująco. Pewnego dnia w teksańskim więzieniu o zaostrzonym rygorze, z którego nikt jeszcze nigdy nie uciekł, pojawia się pewien elegancki mężczyzna prowadzący skutego szeryfa. Pod bramą zwraca stróżowi prawa jego odznakę i kluczyki do kajdanek, po czym przedstawia się jako więzień, dodając że chce spędzić w zakładzie noc. Kim jest? Imion ma wiele, choćby „Niepodrabialny Gaston” czy „Król Magii”, jednakże tutaj znany jest pod pseudonimem „Fingers”.

Nienaganne maniery i wielki talent do wchodzenia w posiadanie takich rzeczy, jak klucze strażników czy ich broń szybko doprowadzają naczelnika do wściekłości. Fingers trafia do celi braci Daltonów, odwiecznych wrogów Lucky Luke’a, jednakże niezbyt długo przyjdzie mu ją z nimi dzielić. Gdy przestępcy mozolą się nad wykopaniem łyżkami podkopu, magik wręcza im pęk kluczy do cel. Daltonowie uciekają, zamierzając wypuścić wszystkich innych więźniów – tylko Fingers nie chce się ruszyć z więzienia. Wieści o ucieczce docierają do Luke’a, który bez chwili wahania wyrusza w drogę. I tak już wkrótce na swojej drodze nasz dzielny kowboj spotka osobliwego Fingersa. Czym zakończy się ich wspólna przygoda?

Album Fingers pod pewnymi względami przypomina inny komiks z Lucky Lukiem, a dokładniej znakomitego Żółtodzioba (klik! klik!). Bohaterem tamtego komiksu był dystyngowany Anglik muszący skonfrontować swoją nienaganna kulturę z pierwotnością Dzikiego Zachodu. Tutaj iluzjonista o podobnych manierach (choć zdecydowanie mniej przyjemnym charakterze) równie wyraźnie odcina się na pustynnym, surowym tle. Konsekwencje są jednak inne, różny jest także przebieg zdarzeń. Jedno się nie zmienia – świetny humor stanowiący prawdziwą siłę napędową komiksu. Gagi bowiem jak zwykle nie zawodzą, mimo iż odpowiada za nie inny autor, a sama fabuła, przygody i klimat doskonale kontynuują rozpoczętą w roku 1946 luckyluke’ową tradycję.

Do tego dochodzą oczywiście wyśmienite rysunki Morrisa, artysty, którego śmiało możemy uznać za ojca serii. To on pisał pierwsze scenariusze i to on rysował te komiksy od samego początku. Lepiej więc, niż jakakolwiek inny twórca potrafi oddać charakterystyczny klimat Lucky Luke’a i dodać mu jeszcze więcej humoru.

Jeśli więc wahacie się czy seria potrafi się obronić bez Goscinnego, przestańcie i sięgnijcie po Fingers. Magia Dzikiego Zachodu, jaką znamy z poprzednich albumów, została zachowana, więc się nie zawiedziecie. I Wasi małoletni milusińscy również się nie zawiodą.

Lo Hartog Van Banda (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #52: Fingers”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1074, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2017.

[autor: Michał Lipka]

{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Lucky Luke #35: Jesse James

05/02/2017 § Dodaj komentarz


Poznajcie Jesse’ego Jamesa!

lucky-luke-jesse-jamesWprawdzie seria Lucky Luke jest głównie opowieścią o charakterze humorystycznym, to również jest komiksowym westernem, który w dużym stopniu odwołuje się do rzeczywistości. Dlatego kwestią czasu było zanim na jej łamach pojawią się jakieś naprawdę znane nazwiska Dzikiego Zachodu. Jednym z nich był Billy Kid, kolejnym Jesse James i to właśnie o nim opowiada, wznowiony po dwudziestu pięciu latach przez oficynę Egmont Polska, 35 tom cyklu.

Poznajcie Jesse’ego Jamesa! Ten zafascynowany przygodami Robin Hooda przestępca postanawia poświęcić się rabowaniu bogatych i rozdawaniu biednym. Tyle teorii, bowiem kiedy daje biednym, ci stają się bogaci, a tak być nie powinno. Lepiej by wszystko pozostało w rodzinie, jak radzi mu jego brat morrisFrank – skoro są biedni i będą dawać sobie nawzajem, pozostaną fair wobec własnych zasad. Co nie przeszkadza im rabować dalej. Kiedy wraz z Frankiem i kuzynem Youngerem zbliżają się do Teksasu, detektywi z agencji Pinkertona proszą o pomoc Lucky Luke’a. Wprawdzie ten nie może nic zrobić dopóki banda Jamesa nie przybędzie do Nothing Gulch i nie zacznie tam rozrabiać, ale obiecuje zająć się nimi, kiedy tak się stanie. I oto wkrótce Jesse i jego ludzie zjawiają się w miasteczku. Lucky pilnuje, aby nie kradli. Bandyci poprzez „rozdawnictwo” szybko zdobywają sympatię mieszkańców. Tylko czy taki stan rzeczy może się utrzymać na dłużej?

Ojciec Asterixa i Iznoguda, Francuz o polskich korzeniach René Goscinny oraz belgijski rysownik Morris stworzyli najlepsze albumy z powstałej w 1946 roku serii komiksowej o przygodach najszybszego rewolwerowca na Dzikim Zachodzie, która po dziś dzień cieszy się bardzo dużym zainteresowaniem. Przez ponad siedem dekad wydawania Lucky Luke doczekał się nie tylko 77 tomów, ale również filmów, seriali i całej masy związanych z nim produktów. Nie znać jego przygód nie wypada. Cieszy, że mimo upływu lat wciągają i śmieszą, pozostając dalekie od banału. Jesse James, chociaż jest 35 albumem duetu, nadal pozostaje świeży i nie czuć wtórności. goscinnyCo więcej ma kilka absolutnie genialnych momentów, a postać Franka, cytującego fragmenty dzieł Szekspira, została wręcz po mistrzowsku przerysowana. W skrócie: humor najwyższych lotów!

Graficznie także jest wspaniale. Kreska Morrisa to typowa dla swego gatunku, cartoonowa robota, ale wspaniale oddająca klimat opowieści i stanowiąca jeden ze wzorów dla kolejnych pokoleń twórców. Prosta, acz skuteczna, podkreślona barwną i przejrzystą paletą – patrzy się na plansze z wielką przyjemnością. Warto nadmienić także gagach i scenkach sytuacyjnych kryje się wiele humoru!

Po Lucky Luke’a w wykonaniu Goscinnego i Morrisa zawsze warto sięgnąć i przeczytać, bo to jest komiksowa klasyka. Właściwie dla każdego miłośnika historii obrazkowych pozycja obowiązkowa, a także dzieło, które może przekonać do siebie czytelników nie przepadających za tą formą. Bawi, ciekawi, wzbudza emocje, a przy okazji dostarcza kilku faktów o Jesse Jamesie.

René Goscinny (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #35: Jesse James”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1073, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., wyd. II, Warszawa 2017.

[autor: Michał Lipka]

lucky-lukesklep{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Lucky Luke #48: Jednoręki bandyta

28/01/2017 § Dodaj komentarz


Szatański wynalazek braci Caille

jednoreki-bandytaKtóż nie widział na własne oczy Jednorękiego Bandyty? Pożeracza pieniędzy, czasu i zdrowia. W dzisiejszych czasach mamy pełno miejsc z współczesnymi wersjami tej zadziwiającej maszyny, jednak jej początki wcale nie były aż tak bardzo obiecujące. Zacznijmy od tego, że to co dziś zwiemy Jednorękim Bandytą jest spadkobiercą innej maszyny zwanej Black Cat. To właśnie o jej początkach i jej twórcach opowiada czterdziesty ósmy album Lucky Luke’a. Oczywiście robi to w sposób mocno humorystyczny, dodając całą masę komicznych sytuacji i naciągając pewne fakty, jednak zawiera w sobie sporo historii. Zapraszam zatem do odbycia podróży z braćmi Caille i ich cudowną maszyną, która w przyszłości, za sprawą Charlesa Frey’a, podbije cały świat. Nie tylko w kasynach.

Historia komiksu zaczyna się gdzieś na dzikim Zachodzie, gdzie dwaj pomysłowi bracia – Adolf i Artur – zbudowali zadziwiający automat do gier. Poprosili oni pewnego senatora, aby pomógł im go przetestować w innych miastach, organizując do tego celu ludzi. Polityk, będący nałogowym hazardzistą, szybko węszy interes i postanawia pomóc dwóm majsterkowiczom, zaś ochronę nad nimi ma roztoczyć słynny, samotny kowboj Lucky Luke. bob-de-grootWyruszając w podróż, cała trójka, a w zasadzie czwórka licząc Jolly Jumpera, wierzchowca Luke’a o ciętym języku, nie zdaje sobie sprawy jak bardzo odmieni los gier hazardowych w Ameryce.

Historia opisana w tej przygodzie mocno zniekształca prawdziwe wydarzenia jakie miały miejsce podczas powstawiania jednej z najsłynniejszych maszyn do gry, jednak to prostuje notatka historyczna zamieszczona na końcu albumu. Wszak w serii o Lucky Luke’u chodzi głównie o humor i pokazanie Dzikiego Zachodu w krzywym zwierciadle. Główną osią opowieści jest hazard. Właśnie ten element jest tutaj wyśmiany najmocniej i pokazuje się jego groteskowe oblicze. Mamy tutaj na przykład polityków oraz feministki chcących zakazać gier hazardowych, a jednocześnie te same osoby szybko ulegają czarowi maszyny braci Caille. Podobnie sytuacja wygląda w miastach słynących z hazardu, gdzie ludzie zakładają się o wszystko, zaś kanciarze zamiast na cmentarz lądują na szynie oblepieni smołą i pierzem. W takich przybytkach również jednoręki bandyta szybko zdobywa popularność, gdyż niejako jest „pochwałą” dla sztuki oszukiwania współgraczy.

Czytając tom warto jednak mieć na uwadze prawdziwą historię stworzenia Black Cat oraz jego rozwój. Tak naprawdę Artur i Adolf Caille zbudowali na początku automat do rozmieniania monet, który szybko zyskał popularność. W 1889, czyli rok po swoim sukcesie, wypuścili na rynek pierwszą morrismaszynę hazardową, czyli Black Cat. Była ona rewelacyjnym pomysłem, gdyż w umiejętny sposób obchodziła prawo antyhazardowe, co przyczyniło się do wzrostu jej popularności. Jednak za ojca znanej nam dziś wersji Jednorękiego Bandyty uznawany jest Charles Frey, który w 1895 roku udoskonalił wynalazek braci Caille i tym samym zgarnął największe laury oraz profity z tym związane. Zresztą ostra konkurencja na tym polu zaczęła się już w 1891 roku, kiedy to firma Sittman and Pitt wprowadziła pierwsze tego typu maszyny do pubów. W tym czasie bracia Caille swój wynalazek sprzedawali do klubów dla arystokracji i polityków, licząc na większy zysk. Jak się jednak okazało to w zwykłych spelunkach i barach była ukryta prawdziwa rzeka pieniędzy.

Album zawiera oczywiście więcej odniesień do historii Dzikiego Zachodu, jednak tutaj trzeba posiadać naprawdę sporą wiedzę, aby wyłapać wszystkie smaczki. Nie każdemu może jednak się spodobać miejscami zbyt absurdalny humor, który nieco odstaje od innych przygód naszego kowboja. Jest to spowodowane zmianą na stanowisku scenarzysty, wymuszoną śmiercią Rene Goscinnego, który zmarł jesienią 1977 roku. Początkowo za rysunki i scenariusz odpowiadał Morris (Skarb Daltonów), jednak w przypadku tego albumu zatrudniono Boba De Groota, który bardzo starał się naśladować styl poprzednika. Nie do końca mu to jednak wyszło, przynajmniej takie miałem odczucia podczas lektury dalszych maurice-de-beverekart tego albumu. Wolałbym, aby za scenariusz i tym razem odpowiadał Morris, który pozostał na stanowisku rysownika, zaś lata współpracy z Goscinnym pozwoliłyby mu na lepsze poprowadzenie serii do końca.

Jednoręki bandyta to udany album, ale to właśnie w nim odczułem odejście mistrza. Przy lekturze Skarbu Daltonów tego nie widziałem, gdyż za scenariusz odpowiadał Morrison i wyśmienicie wszedł w skórę swego towarzysza. Zapewne zagorzali fani serii mogą poczuć większe rozczarowanie z powodu wprowadzenia miejscami zbyt dużej „abstrakcji” niektórych scen czy postaci, ale można to spokojnie przełknąć. Komiks śmieszy, czyta się dobrze i w bardzo ciekawy sposób odnosi się do gier hazardowych oraz początków jednorękiego bandyty. Warto zatem dać szansę nowym scenarzystom i sięgnąć po ten odcinek oraz kolejne przygody Lucky Luke’a.

Bob De Groot & Morris (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #48: Jednoręki bandyta”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1049, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2016.

[autor: Artur Tojza]

lucky-lukesklep{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Lucky Luke #39: Łowca nagród

19/12/2016 § Dodaj komentarz


Lucky Luke – łowca nagród

lucky-lukeŁowcy nagród są silnie związani z historią Dzikiego Zachodu. Wiąże się to między innymi z tym, że w 1872 roku Sąd Najwyższy USA ustanowił prawo mówiące o wcieleniu łowców nagród do sytemu organów ścigania. W ten sposób zwykły najemnik będący dotąd zabijaką, stał się w świetle prawa jego reprezentantem, choć nie sprawiło to że ludzie szanowali taką osobę. Często bali się jej, pogardzali czy uznawali za płatnego zabójcę najętego przez rząd. Oczywiście nie wszyscy byli zakapiorami spod ciemnej gwiazdy, jednak wielu z nich uprawiało ten zawód tylko dla pieniędzy i nie wahało się zabijać swoich celów, szczególnie jeśli płacono również za trupa. Właśnie ten aspekt z życia łowców nagród opisuje jeden z kolejnych albumów o Lucky Luke’u. Trzeba przyznać, że robi to naprawdę ciekawie.

Lucky Luke jest nie tylko samotnym kowbojem i obrońca pokrzywdzonych, ale także łowcą nagród. Często pracuje dla wymiaru sprawiedliwości, zaś jego najczęstszym celem są bracia Daltonowie, ukazani w całej serii w mocno prześmiewczy sposób. rene-goscinnyJednak w tym odcinku nie mieli zaszczytu wystąpić (gdyż nie zdążyli ponownie nawiać z więzienia), natomiast naszym antagonistą jest łowca nagród imieniem Elliot Belt. Człowiek chciwy, pozbawiony sumienia, łasy na pieniądze i nie przepuszczający żadnej okazji aby je zarobić. Słowem ucieleśnienie stereotypu o fachu jakim się trudnił. Gdy nadarza się okazja zarobienia 100.000 $ za głowę Indianina imieniem Tea Spoon, posądzonego o kradzież bardzo drogiego konia, Elliot stara się namówić Luke’a aby połączyli siły i wspólnie zapolowali. Jak łatwo się domyślić, nasz szlachetny kowboj nie zamierza tego uczynić co doprowadza do nieoczekiwanych zwrotów akcji w relacji pomiędzy białymi a Czejenami.

Jak łatwo się domyślić Elliot Belt będzie prowodyrem wielu konfliktów pomiędzy bohaterami tej przygody. Jednak sam też wielokrotnie wpakuje się w niezłe tarapaty, nie doceniając swych konkurentów. Najciekawiej, a zarazem najśmieszniej, wypada to w relacji z Czejenami, którzy są tutaj sporym ładunkiem humorystycznym dla czytelnika. goscinny-morrisSzczególnie szaman uczący swego następcę sztuki magicznego tańca przywołującego deszcz, podczas gdy młokos ma solidny pociąg do wody ognistej. Skutki takiego połączenia są… cóż, powiedzmy, że interesujące.

Innym elementem, tym razem związanym z historią Dzikiego Zachodu, jest słynna forma listu gończego w formie plakatu „Wanted” oraz, oczywiście sparodiowane, wyjaśnienie dlaczego gazeta Cheyenne Pass Daily ma jednodniowe opóźnienie. Najważniejszy jest tutaj plakat, słynny po dziś dzień, choć jego forma uległa pewnej zmianie. W owych czasach zawierał on podobiznę ściąganego, jego imię i nazwisko (o ile ktoś je znał – to nie żart) lub pseudonim oraz wysokość oferowanej nagrody. Ta forma plakatu na skalę masową pojawiła się właśnie niedługo po ustanowieniu łowców nagród jako element organów ścigania władz USA. Tym samym stała się niejako ikoną tego zawodu i zdaje się, że jest tak po dziś dzień.

Podobnie ukazano niechęć ludzi do łowców nagród, tarcia pomiędzy nimi a Indianami czy morrisskomplikowane relacje na płaszczyźnie biali osadnicy a rdzenni mieszkańcy kontynentu. Wszystkie te elementy są tu oczywiście ukazane w krzywym zwierciadle, ale tak naprawdę mocno oddają ducha tamtych czasów. W tym całym bałaganie najbardziej współczujemy szeryfowi, któremu pomaga nasz główny bohater. Biedak ma naprawdę urwanie głowy, starając się pogodzić wszystkie strony konfliktu, włącznie z właścicielem ziemskim oskarżającym Tea Spoona o kradzież jego konia.

Finał jest jednak zaskakujący i dość ciężki do przewidzenia, przynajmniej w kilku kwestiach, choć nie wszystkich. Komiks trzyma poziom serii i dobrze się go czyta, a przy tym pokazuje jak różnymi ludźmi byli łowcy nagród.

René Goscinny (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #39: Łowca nagród”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1047, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2016.

[autor: Artur Tojza]

lucky-lukesklep{komiks można kupić tu: klik! klik!}

Lucky Luke #33: Żółtodziób

15/12/2016 § Dodaj komentarz


Angielski szyk na Dzikim Zachodzie

lucky-lukeFrancuz i Belg tworzący komiks o Angliku w samym środku Dzikiego Zachodu – brzmi tak ciekawie, jak i komicznie. Właśnie tak dokładnie jest! O czym przekonuje znakomity album z kultowej serii o przygodach Lucky Luke’a, której wznowienie właśnie zaczęło ukazywać się na naszym rynku. Sięgając po lekturę, przygotujcie się na dużo humoru, dużo przygód, jeszcze trochę humoru i kultowe towarzystwo kowboja strzelającego szybciej niż jego własny cień!

Żółtodziób. Nowicjusz. Laluś. Smarkacz. Mieszkańcy Dzikiego Zachodu mieli wiele określeń na przybyszów z innych części świata, których los rzucił na nową ziemię. I wiele posiadali także sposób na ich – jakby to powiedzieć? ¬– powitanie, bardzo wystrzałowe powitanie. Niektórzy z nowoprzybyłych z czasem klimatyzowali się, a inni wyjeżdżali, a jeszcze inni… cóż… ich groby zostawały tu na zawsze. Ale przecież nie tylko nowicjusze umierali. Jednym z takich zmarłych jest stary Baddy, który swoje ziemie pozostawia w spadkulucky-luke-morris krewnemu z Anglii. Baddy poprosił Lucky Luke’a o przypilnowanie nowicjusza. I przekonanie się, czy jest godny dziedziczenia. Oczywiście spadek najchętniej przejąłby miejscowy ranczer, Jack Ready, co nie ułatwi zadania naszemu bohaterowi.

Chociaż Lucky Luke jest z nami równo siedemdziesiąt lat, poza krótkimi fragmentami w nieistniejącym już „Świecie komiksu”, nie miałem dotychczas okazji czytać jego przygód. A przecież doskonale pamiętam oglądane w dzieciństwie filmy z tym bohaterem i znakomitą zabawę, jaką wówczas oferowały. Dlatego reedycja serii w ramach Klubu Świata Komiksu, która właśnie wystartowała to doskonała okazja zarówno do uzupełnienia braków w kolekcji, jak również poznania przygód kultowego bohatera, które zdecydowanie są tego warte.

Co mają do zaoferowania? Scenariusz, który wyszedł spod ręki René Goscinnego (rodzice lucky-luke-goscinnyautora pochodzili z Polski stąd swojsko brzmiące nazwisko), ojca takich dzieł, jak Asterix, Mikołajek, Umpapa czy Iznogud to humorystyczne mistrzostwo. Niezwykle klarowny, jak na lata, w których powstał, nadal urzeka i bawi dowcipnym zderzeniem wielu kultur.

Widzieliście film Asterix i Obelix w służbie Jej Królewskiej Mości? Żółtodziób pod wieloma względami bardzo go przypomina, chociaż do tematu podchodzi w bardziej klasyczny sposób. Rysunkowo także jest wspaniale. Kreska Morrisa jest prosta, cartoonowa i idealnie pasująca do treści. Tak samo zresztą, jak kolor.

Czy coś więcej należy dodawać? Chyba tylko tyle, że warto jest po Żółtodzioba sięgnąć i poznać absolutną klasykę komiksu, która wcale się nie zestarzała. Polecam gorąco!

René Goscinny (sc.), Morris {właśc. Maurice de Bevere} (rys.), „Lucky Luke #33: Żółtodziób”, tłum. Maria Mosiewicz, Klub Świata Komiksu – album 1046, Wydawnictwo Egmont Polska Sp. z o.o., Warszawa 2016.

[autor: Michał Lipka]

lucky-lukesklep {komiks można kupić tu: klik! klik!}

Lincoln #1 | Lincoln #2

14/06/2013 § Dodaj komentarz


LincolnDobry, zły i z krzywym ryjem
„A tak w ogóle nazywam się Lincoln. Nie jest to moje prawdziwe imię, zresztą tego nigdy nie poznałem, bo od zawsze nazywano mnie zakuta pała! Wybrałem to imię, bo kiedy Lincoln mówił, wszyscy wokół musieli zamykać jadaczki. Zresztą, żeby go uciszyć, musiano go sprzątnąć…”
lincoln02

Tytułowy Lincoln ma niewiele wspólnego z prezydentem Abrahamem Lincolnem, choć co bardziej uparci zaliczą na poczet ich podobieństw dość pociągłą twarz. W rzeczywistości komiksowy Lincoln ma wiecznie wykrzywiony ryj, ponurą minę, niewiele optymizmu w sobie, a za sobą traumatyczne dzieciństwo w towarzystwie wychowujących go prostytutek z saloonu. Nie widzi różnicy między dwoma meksykańskimi wieśniakami. Wszystko go wkurwia. Bardziej niż zbuntowanym outsiderem jest po prostu zblazowanym kolesiem, antykowbojem, który pomieszkuje na Dzikim Zachodzie, olewając system. Lincoln klanu Jouvray to taki trochę Lucky Luke w wersji „very dirty”. Klnie jak szewc, lubi się uchlać i od czasu do czasu zaliczyć jakąś panienkę. Obdarzono go za to wysoce rozwiniętym poczuciem humoru, choć skądinąd niewybrednym i niewyszukanym. Objawia się to ciętymi ripostami, a częstuje nimi zazwyczaj tego, który go takim stworzył. Ten to właśnie we Własnej Osobie, dobrowolnie pojawia się, aby odmienić jego życie.

Lincoln Z co bardziej odpałowych ujęć Boga w literaturze w ostatnim czasie (od wieków jest go przecież na pęczki i w zgoła różnych wcieleniach) przychodzi mi na myśl Bóg na wózku inwalidzkim z opowiadania Etgara Kereta, który generalnie rzecz ujmując, delikatnie schrzanił sprawę. Bóg z komiksu rodzeństwa Jouvray zstępuje na ziemię pod postacią starego gringo. To ubierający się na meksykańską modlę, w szerokim kapeluszu, długą brodą i małymi oczkami – niski, lecz dobroduszny dziadziuś. Pojawia się, by wskazać Lincolnowi właściwą drogę. Namawia go, by ten stanął po „jasnej stronie”. Parafrazując Morfeusza z Matrixa, „może wskazać mu drzwi, ale przez próg go nie przeprowadzi”. Nasz bohater wcale zresztą nie życzy sobie być przeprowadzanym przez jakiekolwiek drzwi. Początkowo wątpi w nadprzyrodzone moce poczciwego stwórcy. Dopiero gdy ów czyni go nieśmiertelnym (co potwierdza się, gdy Lincoln zostaje skazany na karę śmierci przez powieszenie), oporny chudzielec lekko zmienia swoje stanowisko.

LincolnSkoro mamy jasną stronę mocy, to dla równowagi musi być i ciemna. Tak to już jest na tym naszym świecie – prawo karmy czy coś w tym stylu. Diabeł jest przedstawiony bardziej w wersji standard – czarne włosy, na czubku głowy dwa małe różki, złoty kolczyk, bródka, zaczerwieniona jak u raka skóra. Dostosowuje się za to do swojego konkurenta wzrostem, co odbiera mu nieco powagi. Nie przypomina zatem Wolanda z Mistrza i Małgorzaty, może jedynie jednego z jego pomagierów. Mikry wzrost nadrabia za to pomysłowością, przebiegłością i charyzmą charakterystyczną dla kreskówkowych szatanów.

Lincoln opowiadany jest bowiem za pomocą barwnych, kreskówkowych ilustracji, prosto skadrowanych, bez wielkich fajerwerków technicznych. To zwrot w stronę stylu autora rysunków do Lucky Luke’a – Morrisa. „Jérôme Jouvray, odpowiedzialny z całej trójki za rysunki, z jednej strony tworzy w sposób „przyjazny” masowemu odbiorcy, z drugiej jednak odbiega od klasycznie pojmowanego rysunku frankońskiego. lincoln Jego kreska wydaje się mniej ugładzona, a nerwowe cieniowanie może wręcz przywoływać rysunki Christophe’a Blaine’a – chociaż Jouvray nie osiąga tego poziomu przerysowania postaci, co twórca Pirata Izaaka” – napisał Artur Maszota na łamach portalu Booklips.

Jouvrayowie czerpią wiadrami z różnych konwencji. Mamy tu poddany karykaturalnej obróbce moralitet (Bóg bywa w swych działaniach słodko nieporadny), strzelaniny przypominające groteskową wersję tychże ze spaghetti westernów albo Django Tarantino, sporo wulgarnego humoru. lincolnW drugiej części, kiedy Lincoln wraz z dwoma nieodłącznymi kumplami przenoszą się do cywilizowanego Nowego Jorku, autorzy proponują nam klimaty gangsterskie, a także nawiązania do sensacyjnego kina w stylu Brudnego Harry’ego (Lincoln przez pewien czas szefuje nawet policji, z wychudzonego kowboja przemieniając się w skorumpowanego grubaska) czy motywów więziennych z sadystycznym naczelnikiem znęcającym się nad więźniami. To wszystko składa się na solidny kawałek niezobowiązującej rozrywki, nie wymagającej wielkiego zaangażowania intelektualnego – przejrzystej i nieskomplikowanej, ale pomysłowej.

Olivier Jouray (scenariusz), Jérôme Jouray (rysunki), „Lincoln #1: Zakuta pała; Indian Tonic”, tłum. Katarzyna & Małgorzata ‘Margo’ Sajdakowskie, Mroja Press, Warszawa 2011.
Olivier Jouray (scenariusz), Jérôme Jouray (rysunki), „Lincoln #2: Plac zabaw; Kara cielesna”, tłum. Katarzyna & Małgorzata ‘Margo’ Sajdakowskie, Mroja Press, Warszawa 2012.


[autor: Rafał Niemczyk]

jouvray
{komiksy można kupić :tu: & :tu:}

Where Am I?

You are currently browsing entries tagged with Lucky Luke at Kopiec Kreta.