Do czego służą biblioteki?

16/03/2012 § 5 Komentarzy


We wtorek byłem w bibliotece.
W tym zdaniu nie ma, czy też nie powinno być, nic niezwykłego. A jednak jest. W samym działaniu – jest. Nie dlatego, że byłem we wtorek, bo to jedynie jeden z dni tygodnia. Zwyczajnie: we wtorek miałem możliwość wyjść wcześniej z pracy. To, że byłem w bibliotece, także nie jest niczym niezwykłym. Niewidoczny jest powód, ukryty jest motyw. Poszedłem w celu, w bardzo konkretnym celu. Nie w odwiedziny do Rafała, nie jako gość-słuchacz, co regularnie mi się przytrafia z racji wizyt na PDAK, ale jako gość-czytelnik. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, kiedy ostatni raz siedziałem w czytelni biblioteki i czytałem coś, książkę lub czasopismo, co wcześniej zamówiłem z katalogu, wpisując na rewersie odpowiednią sygnaturę. Na szczęście rewersu nie wypełniałem (czy jeszcze pamiętam, jak to się robi?), sygnatury także znać nie musiałem, czekać także nie czekałem.
Czytając komiks Janka Kozy Erotyczne zwierzenia w czytelni zbiorów specjalnych (to ciekawe: komiks jako element składowy „zbirów specjalnych”), przypomniało mi się, jak kiedyś, na pierwszym czy drugim roku studiów, regularnie bywałem w czytelni czasopism. Nadrabiałem zaległości, czytając stare numery Twórczości, Odry i NaGłosu.
Ciąg skojarzeń pobudza wyobraźnię.
Pamiętam, że często widywałem pewnego starszego pana, który także coś czytał, czegoś szukał, kartkował stare gazety, coś sobie przy okazji notując w zeszyciku. Zawsze był nienagannie ubrany – w czarny garnitur i czystą koszulę, czasem lekko pomiętą. I pewnie przez ten czarny garnitur, nagle przypomniał mi się Astor, postać z komiksu Koziorożec autorstwa Andréasa.
Astor to mało przyjemny bibliotekarz, niewysoki (właściwie mikrus), zawsze w okularach, ubrany w czarny garnituru, w białą koszulę z czarną muszką. Jest to moja ulubiona postać tego komiksu. I chociaż nie jest głównym bohaterem, to pojawia się w każdym albumie. Poznajemy go pierwszym tomie, gdy zawołany, wychyla się zza, sięgającego sufitu, regału z książkami. Jest wyraźnie niezadowolony, wręcz wrogo nastawiony, ponieważ oderwano go od najważniejszej w życiu czynności – od katalogowania książek. Zresztą książka, obok okularów, czarnego garnituru, jest jego znakiem rozpoznawczym. Na bardzo wielu kadrach przyciska do piersi lub trzyma w rękach jakieś grube tomiszcze. Kilka plansz dalej widzimy go, klęczącego na zgliszczach spalonej księgarni, w której pracował, ściska książkę i płacze. Uszło z niego życie, bo spłonęły książki. Odżywa, gdy na powrót może opiekować się książkami.
W trzecim tomie, który nosi tytuł Deliah, wychodzi na jaw, że Astor nie bardzo lubi, jak ktoś wypożycza książki, ponieważ zaburzony zostaje wówczas ład i porządek. Ciekawa i znamienna jest rozmowa między nim, a główną bohaterką tego albumu, która pyta: „Ależ panie Astorze, do czegoż innego służą biblioteki, jak nie do udostępniania książek w nich zawartych?”. Na co on odpowiada: „Do czegoż innego służą książki, jak nie do czytania słów w nich zawartych? (…) Nie zarzucam pani nic, poza wprowadzeniem nieładu w miejscu, za które jestem odpowiedzialny”.
Pytanie ważkie: do czego służą biblioteki? Czy tylko do gromadzenia i katalogowania książek? Z pomocą przychodzi Umberto Eco, który w swoim eseju O bibliotece pisze: „(…) trzeba wybierać między chęcią chronienia książki a udostępnianiem jej czytelnikowi. Nie twierdzę, że należy dawać ją do czytania, rezygnując z chronienia, ale nie należy również chronić, nie dając do czytania. I nie twierdzę również, że trzeba znaleźć jakąś drogę pośrednią. Musi przeważyć jeden albo drugi ideał (…). Jeśli ideałem jest dawać książkę do czytania, trzeba wprawdzie jak najlepiej ją chronić, ale ze świadomością niebezpieczeństw, na jakie jest narażona. Jeśli ideałem jest jej chronienie, trzeba dążyć do tego, by mogła być czytana, ale świadomością wszystkich zagrożeń”.
We wtorek byłem w bibliotece, aby przeczytać książkę.

cytaty za:
– Andréas {właśc. Andreas Martens} (scenariusz & rysunki), „Koziorożec #3: Deliah”, przeł. Aleksandra Desmurs, Wydawnictwo Manzoku, Wrocław 2008, str. 9.
– Umberto Eco, „O bibliotece”, przeł. Adam Szymanowski, Świat Książki, Warszawa 2007, str. 43-44.

Ale wtedy za dużo myślałem…

17/12/2011 § 2 Komentarze


Powiedziałem sobie: nie jesteś jeszcze taki stary! Spełnij swoje kolejarskie marzenie. Ktoś mnie kiedyś pytał, czy lubię chodzić do kina. Tak, lubię. Ale byłem tam tylko dwa razy. Na „Drodze do prawieku” – dobre było. I na „Pociągach pod specjalnym nadzorem”. Nie był zły, ale nie działał im telegraf. Może dlatego tak szybko ten film zdjęli, bo technika musi działać. Ale i tak najlepsze kino jest, kiedy patrzysz przez okno podczas jazdy, liczysz słupy i czytasz z semaforów. Czasem to okno się otworzy i posmakujesz świeżego powietrza z zewnątrz.
Gapiłem się w okno i rozmyślałem nad tym, że ludzkie życie jest jedną wielką drogą. Wiadukty, tunele, mosty i zwrotnice. Na samym naszym dworcu jest dziesięć zwrotnic. Zdziwicie się, ale jak dotąd najdalej byłem na razie w Zabřehu. W bufecie mają tak dobrą kofolę, że kiedyś po niej tydzień nie spałem. Ale wtedy też dużo myślałem. O sobie i o kolei. A więc głównie o sobie. Człowiekowi nie jest ani lepiej, ani gorzej niż pociągowi, który wjeżdża na dworzec, bo ani człowiek, ani pociąg nie mają wpływu, na który tor wjadą. Akurat tym kieruje kto inny (…).
Tak. Lubię jeździć pociągiem i lubię patrzeć przez okno. Od tych widoków jest mi tak błogo, że zwykle usypiam. Gdy jechałem do Pragi miałem sen.
Widziałem orła na budynku Dworca Głównego, widziałem jak budzą się jego oczy i wysuwają pazury… i jak trzyma to nasze kolejarskie koło, a ja czułem, że w szponach trzyma cały mój świat. Widziałem, jak wzlatuje i wznosi się wysoko w niebo. A potem widziałem jego oczami, wiedziałem, że to ja jestem orłem. Myślę, że najpiękniejsze sny, to te o lataniu. Krążyłem nad miastem, widziałem płynącą zakolami rzekę, zamek, most, chmury, słyszałem ptaki i auta – i nagle w dole dostrzegłem dworzec. Ten nasz najpiękniejszy dworzec, który podziwiali Dvořák i Masaryk, dworzec, co z góry wygląda jak pęknięte serce, z którego uciekają żyły. I lekko mi serce ścisnęło. Widziałem, jak na stację wjeżdża pociąg. Zniżyłem się nad nim i dostrzegłem sam siebie, jak śpię w przedziale, w niebieskiej marynarce z plamą na łokciu.
Nagle obudziłem się i zobaczyłem, że ktoś mi ukradł torbę. Zajezdnia.

[cytat za: Jaroslav Rudiš (scenariusz), Jaromír 99 {pseud.} (rysunki), „Alois Nebel #2: Dworzec główny”, przeł. Michał Słomka, Zin Zin Press, Poznań 2007, str. 24-34.]

Jak Eco kusił włoskim komiksem

26/07/2011 § 1 komentarz


Z tej książki biorą się początki mojego zainteresowania komiksem. Czytałam ją w autokarze w drodze do Brukseli. Obok drzemał Adam, a ja jak zwykle w czasie podróży nie mogłam spać. Na szczęście był ten opasły, czarno oprawiony tom – „Tajemniczy płomień Królowej Loany”, czyli książka Umberto Eco o antykwariuszu, który po utracie pamięci próbuje ją odzyskać przeglądając książki, komiksy i plakaty filmowe, które dawniej go fascynowały.

Choć komiksom Eco poświęcił tylko rozdział, najlepiej pamiętam te właśnie fragmenty. Możliwe, że dzięki tym wielobarwnym planszom, które z co drugiej strony przyciągały uwagę. Zamarzyło mi się wtedy mieć taki album komiksowy, najlepiej włoski i sprzed wielu, wielu lat. Udało mi się taki kupić jakiś czas temu na targu używanych książek pod Rzymem – stary komiks o kowbojach. Niewiele z niego rozumiem, bo nie znam włoskiego, ale już samo posiadanie go, możliwość wzięcia go do ręki i przerzucenia od czasu do czasu kolorowych, choć mocno wypłowiałych rysunków wystarcza. Po kolejnym zetknięciu się z nim na terenie mieszkania, przypomniałam sobie o początku tego wszystkiego – o Eco i „Płomieniu…”. Stąd dziś kilka fragmentów o włoskim (i nie tylko) komiksie lat 30. i 40. XX wieku.

***

Do tyłu pięści

„(…) wróciłem na strych, gdzie wyłowiłem paczkę związaną sznurkiem, zawierającą około trzydziestu zeszytów (po sześćdziesiąt centymów sztuka) przygód Buffalo Billa. Nie były ułożone w porządku chronologicznym. Widok pierwszej okładki spowodował we mnie wyładowanie tajemniczych płomieni. Brylantowy medalion. Buffalo Bill, z odchylonymi do tyłu zaciśniętymi pięściami, z posępnym błyskiem w oczach, rzuci się zaraz na bandytę w czerwonej koszuli, grożącego mu pistoletem”. (s. 150)

Zagłada

„Za kolekcją „Topolino” leżało kilka roczników „Avventuroso”, gdzie wszystko było inne. Pierwszy numer nosił datę czternasty października 1934 roku.

Sam nie mogłem go kupić, bo miałem wtedy mniej niż trzy lata. Powiedziałbym też, że nie kupili mi go tatuś i mamusia, bo zawierał historie przeznaczone nie dla dzieci: były to komiksy amerykańskie skierowane do odbiorców dorosłych, choć umysłowo niezupełnie dojrzałych. Miałem więc do czynienia z egzemplarzami, w których posiadanie wszedłem później drogą wymiany. Natomiast z pewnością kupiłem starsze o kilka lat albumy dużego formatu w wielobarwnych okładkach, przedstawiających sceny z zawartych wewnątrz opowiadań – na wzór filmowych zwiastunów.

Zarówno sam tygodnik, jak i te albumy musiały otworzyć mi oczy na nieznany świat. Poczynając od pierwszej przygody na pierwszej stronie pierwszego numeru „Avventuroso”, zatytułowanej Zagłada świata”. (s. 237)

Krak-krak

„Przeglądając inne albumy, w rosnącym natężeniu tajemniczych płomieni, każących mi połykać tom za tomem, odkrywałem bohaterów, o których nie było nigdy mowy w moich szkolnych podręcznikach. Czino i Franko, noszący jasnoniebieskie koszule Patrolu Kości Słoniowej, przetrząsali dżunglę w symfonii bladych barw. Ich zadanie polegało także na poskramianiu nieposłusznych plemion, lecz przede wszystkim – na zwalczaniu przemytników kości słoniowej i handlarzy niewolnikami, wykorzystujących ludność kolonii (iluż złych białych przeciw dobrym o czarnej skórze!). Podczas polowań, zarówno na handlarzy, jak i na nosorożce, ich karabiny nie huczały bang-bang lub wręcz bum-bum jak w naszych włoskich komiksach, ale krak-krak; owo krak musiało wcisnąć się jakoś w najtajniejsze zakątki moich płatów mózgowych, do których usiłowałem się włamać, bo słyszałem jeszcze teraz te dźwięki jak egzotyczną obietnicę, wskazującą mi inny świat. I znowu dźwięki, lub raczej ich alfabetyczna transkrypcja, w większym stopniu niż obrazy uprzytomniały mi istnienie śladu, który wciąż się wymykał.

Arf arf bang krak blam buzz kai spot cziaf cziaf klamp splasz krakl krakl krancz deleng gosz grant honk honk kai meou mambl pent plop puut roarr dring rambl blomp sbem buiz skrankete slem puf puf slerp smek sob galp sprenk blomp skwit slum bam tamp plek kleng tomp smasz trek uaaag vrum dżidep juk splif oug zing slep zum zzzz sinf…

Hałasy. Widziałem je wszystkie przeglądając jedno pisemko za drugim. Od małego przywykłem do flatus vocis – gry, powiewu dźwięków. Z różnych odgłosów przypomniałem sobie „ciach” i pot wystąpił mi na czoło. Spojrzałem na ręce – drżałem. Dlaczego? Gdzie przeczytałem ten dźwięk? A może tego jednego nie przeczytałem, lecz usłyszałem go?” (s. 240)

Nas szpiegujący

„Inny świat, mogący poważnie zaszkodzić poprawności języka, którego uczono mnie w szkole. Tłumaczeniom z angielskiego daleko było bowiem do doskonałości (pewna postać z opowiadań o Mandrake’u mówiła: „Tu jest królestwo Saki… Jeśli się nie mylę, on może być nas szpiegujący”, a na okładce jednego z pierwszych albumów serii widniało imię bohatera tytułowego we włoskiej wersji Mandrache). Jakie to jednak miało znaczenie? Nie ulega wątpliwości, że w owych albumach będących na bakier z gramatyką napotykałem bohaterów różnych od tych, których zalecała mi kultura oficjalna. Może właśnie dzięki tym rysunkom w wulgarnych (lecz jakże przyciągających!) kolorach spojrzałem inaczej na Dobro i Zło”. (s. 243)


Umberto Eco, „Tajemniczy płomień Królowej Loany”, przeł. Krzysztof Żaboklicki, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2005

Tarot jak komiks

19/07/2011 § 3 Komentarze


Rozkładam na stole karty do tarota, czyli tekturki z detalicznymi rysunkami, najczęściej przedstawiającymi niepomyślne wydarzenia (wiszenie do góry nogami, śmierć, klęski, walki, rozstania). Robię to systematycznie, powoli i zgodnie ze szczegółowymi instrukcjami Italo Calvino, który z ich połączeń i skrzyżowań stworzył plansze z historiami. Powstał komiks? Nie, ale coś mu bliskiego – książka The Castle of Crossed Destinies (Zamek krzyżujących się losów).

Italo Calvino: „Ta książka powstała przede wszystkim z obrazów – kart do gry w tarota – dopiero później z zapisu słów. Poprzez sekwencję obrazków zostały opowiedziane historie, które słowo pisane próbuje zrekonstruować i poddać interpretacji” (s. 123).

W efekcie powstają opowieści-baśnie, opowieści-przypowieści lub rekonstrukcje znanych historii, m.in. Fausta, Edypa, Hamleta, Lady Macbeth, Króla Leara czy Parsifala. Wszystkie wynikają z zestawienia ze sobą tradycyjnych kart do tarota. Na dodatek, zgodnie z tytułową zapowiedzią, historie te krzyżują się, wykorzystując te same obrazy do opisania innych sytuacji, te same atrybuty zostają inaczej zinterpretowane, na co innego w kartach rzucone jest światło narracji.

Nic dziwnego, że konstruowanie tych plansz – spójnych, precyzyjnych, do najmniejszego szczegółu przemyślanych – było obsesją Calvino przez lata. Jak wynika z jego słów, w budowanie tego zamku z kart angażował się z każdą nowo odkrywaną możliwością coraz bardziej i silniej:

„Zacząłem od próby przypadkowego rozłożenia tarota w linii, aby sprawdzić, czy mogę odczytać z nich opowieść; (…) zdałem sobie sprawę z tego, że tarot to maszyna do konstruowania historii; pomyślałem o książce i wyobraziłem sobie jej ramy: niemi narratorzy, las, zajazd; kusiła mnie diaboliczna myśl o wywołaniu wszystkich historii, jakie może zawierać talia tarota”. (s. 126)

Wspomniana tu sceneria – zamek czy w drugiej części tawerna – odgrywają tu drugorzędne znaczenie, podobnie jak posadzeni przy jednym stole obcy sobie podróżni, oniemiali wskutek przejścia przez leśną głuszę. Najważniejsze, jak to u Calvino, jest samo opowiadanie historii, które w tym przypadku obiera formę

„(…) konstrukcji czegoś na kształt krzyżówki zbudowanej z tarota zamiast ze słów, z historii obrazkowych zamiast ze słów. Chciałem, aby każda z historii miała swój spójny sens, aby każda z nich zapewniła mi przyjemność w pisaniu jej – lub w pisaniu na nowo tych, które były już klasyką”. (s. 126)

The Castle… to odkrywanie na nowo przyjemności czytania i łączenie go z zabawą. To, co ze skomplikowanych i niewiele mówiących wprost kart jest w stanie wyczytać Calvino, zdumiewa i bawi. Bawi, ponieważ w zasadzie widać jak umiejętnie manipuluje naszymi skojarzeniami, znaczeniami kart, symboli i ich ustawień. W pisaniu/czytaniu wciąż można zrobić coś nowego, coś, czego jeszcze nie było. W tej książce zachwyca prostota pomysłu i majstersztyk w jego realizacji. Gdyby tego nam jeszcze było mało, to Calvino wyprowadza w drugiej części, tawernianej, rozważania o losie i przeznaczeniu, z których wynika, że wszystko przypomina tarota – świat może mieć znaczenie, a może być go pozbawiony, w zależności od tego, kto je próbuje odczytać i jakie ma doświadczenia za sobą.

„-  Świat nie istnieje – konkluduje Faust (…) – nie ma w ogóle niczego pewnego raz na zawsze: jest tylko skończona liczba elementów i tylko kilka z nich znajduje formę i znaczenie i sprawia, że ich obecność wyczuwalna jest pośród bezsensownej, bezkształtnej chmury kurzu; jak tych 78 kart talii tarota, w której zestawienia sekwencji opowieści pojawiają się i są natychmiast rozwiązywane”. (s. 97)

I jeszcze:

„Wszystkie karty tarota i wszystkie dobra są takie same, niczym karty pucharów, które się powtarzają, identyczne, zebrane w talii; jakby w świecie jednolitych uniformów, rzeczy i przeznaczenia były rozsypane przed tobą, zamienne i niezmienne; a ten, kto wierzy, że podejmuje decyzje, żyje złudzeniami”. (s. 60)

Pozornie się przeciwstawiając, dokłada swoją cegiełkę Parsifal:

„- Jądro świata jest puste, początkiem tego, co porusza wszechświat, jest przestrzeń nicości; wokół nieobecności skonstruowano to, co istnieje; w rzeczywistości Graal jest podróżą – i wskazuje pusty prostokąt otoczony przez karty tarota”. (s. 97)

Świat jako zamek z kart – znowu, ale cokolwiek bardziej płasko. Jakby świat znów był plackiem położonym na grzbiecie słonia czy żółwia.

Książka w zamyśle Calvino zawierała jeszcze jedną część – po Zamku… i po Tawernie miał nastąpić jeszcze Motel krzyżujących się losów, gdzie główną rolę odgrywałby komiks jako

„współczesny odpowiednik tarota portretujący kolektywny nieświadomy umysł. Pomyślałem o komiksach, o tych najbardziej dramatycznych, przygodowych, przerażających: o gangsterach, przerażonych kobietach, statkach kosmicznych, wampach, wojnach powietrznych, szalonych naukowcach”.

I jaka szkoda, że na to nie starczyło mu już cierpliwości! Z pociętych krótkich historyjek obrazkowych publikowanych w gazetach, z oddzielnych historii wydawanych w formie książek, jakby te same losy, przeznaczenia, powtarzalne elementy przekuł Calvino w podsumowanie współczesności? Czy zamiast karty Diabeł używałby Jokera? Gdyby zamiast Rycerza Monet, Króla Mieczy, Waleta Pucharów itd. pojawiali się Batman, Spiderman i Superman?

Niestety, Calvino potrzebował już odmiany i porzucił tę ideę, poszukując inspiracji gdzie indziej. Gdyby nie to, że umarł w 1985 roku, moglibyśmy może pocieszyć się, że jeszcze powróci do budowania historii z obrazów, zwłaszcza że sam przyznawał:

„Oto ustawiłem wszystko jak należy. Przynajmniej na papierze. Wewnątrz mnie, wszystko pozostało jak wcześniej”. (s. 111)


Italo Calvino, „The Castle of Crossed Destinies”, Vintage Books, London 1977, tłumaczenie własne.

Transformers, czyli przystosowanie po japońsku

06/07/2011 § 2 Komentarze


Will Ferguson, „W drodze na Hokkaido”, przeł. Jarosław Włodarczyk, Wydawnictwo Dolnośląskie, wyd. I, Wrocław 2011, str. 224-225:


Komandos marki Transformers, po spraniu wstrętnego złoczyńcy do nieprzytomności, złożył własne ciało w statek kosmiczny i odleciał. Inny robot zmienił się w okręt podwodny, a kolejny w czołg wystrzeliwujący rakiety. Zabawki te, teraz wszechobecne, zostały wynalezione w Japonii. Myślę, że są one bardzo japońskie, należą do gatunku »origami tożsamości«, przyjmującego różne formy w zależności od otoczenia. Przystosowanie do nowej roli oznacza tu przejście całkowitej przemiany. Shuhō także przechodził transformację, najpierw żył w San Francisco, a potem trzask-prask, i już jest kapłanem kultywującym pradawne tradycje. Na Zachodzie mamy »ukrytą tożsamość« (Superman/Clark Kent, Batman/Bruce Wayne itd.) I tu, moim zdaniem, zachodzi podstawowa różnica. Postawa w stylu transformera jest całkowicie inna, niż ukrywanie własnej wielkości czy tożsamości. Ukryta tożsamość to zewnętrzna maska. Superman nabiera ludzi, Batman nosi kaptur, a transformery przechodzą zupełną przemianę. Nie ukrywają prawdziwego ja, lecz całkowicie przeistaczają się, by pasować do nowej sytuacji.


Esterhazy. Historia o zającu

15/06/2011 § 4 Komentarze



„Eva ciągle krzyczała, jak nie na ojca, to na Esterhazy’ego.
Raz widział, jak daddy przymierzał nowe majtki. Były to najpiękniejsze majtki świata, żółto-czarne, w lamparci wzorek. Daddy ze swoimi czarnymi wąsami wyglądał w nich fantastycznie. Kto by nie chciał mieć takich majtek!
Następnego ranka, kiedy nikt nie widział, Esterhazy też je przymierzył. Nie szkodzi, że były za duże. Paradował w nich przed lustrem na dwóch łapkach.
– Esterhazy! Co ty wyczyniasz?!
Ona zawsze swoje”.

[Irene Dische & Hans Magnus Enzensberger (tekst), Michael Sowa (il.), „Esterhazy. Historia o zającu”, przeł. Agata Sobiepanek, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2010, str. 15]

Bez komentarza: Ada Buchholc

08/06/2011 § 1 komentarz



Ada Buchholc: strona internetowa, blog autorki, dzienniki kryzysowe, facebook, portfolio, myspace, bloglovin, poliszcziken.


__________________________

„Niech się pani nie boi, nie będę zbyt sentymentalny. Nigdy sentymentalny nie byłem. Toteż moje pisma może będą więcej dotyczyły działań niż uczuć.
Nie boję się być zbyt zewnętrzny. Chyba to mi nie grozi, ale chciałem przepatrzeć nasze drogi, które na chwilę się skrzyżowały, a potem poszły w zupełnie przeciwne strony. Prowadziły jednak do tego, co trzeba zawsze osiągnąć przed ostatecznym rozstaniem. Prowadziły do uspokojenia, do ostatecznej zgody na świat, do sérénité.
Zawsze mnie zastanawia ta myśl bardzo banalna, ale mogąca prześladować w długie, bezsenne noce, że pewne momenty krzyżowe w życiu mogą mieć znaczenie tak decydujące. Że od małej chwili – od tego, czy się na przechadzce w ogrodzie skręci na lewo, czy na prawo, czy się siądzie na tym, czy na innym fotelu, czy się zatelefonuje po ten, czy pod inny adres – zależy wszystko. Życie układa się zależnie od tego małego momentu, od jednego gestu, od jednego słowa. I w ogóle nie wiemy, jak byłoby, gdyby tego słowa czy gestu nie było”.

[Jarosław Iwaszkiewicz, „Sérénité”, {w:} „Ogrody”, Czytelnik, wyd. IV, Warszawa 1990, str. 74-75.]


___________________________
Od przeszło 20 lat mam słabość do twórczości Jarosława Iwaszkiewicza. Jestem prawie pewien, że przeczytałem wszystkie jego opowiadania. Dwa tomy dzienników, jakieś marginalia. Wszystkie książki podróżnicze. Dużo, dużo wierszy, wiele razy. Nawet przez kilka tygodni razem ze Szczepanem Kopytem sprzeczaliśmy się o jego teksty, które miały złożyć się na książkę „44 wiersze wybrane”, ale ostatecznie wydawca zrezygnował z pomysłu wydania tej książki. Szkoda. Wiersze Iwaszkiewicza lubię nadal, a prozę tym bardziej.

Przemek Dzienis & Andrzej Sobolewski: Wolverine

11/05/2011 § 1 komentarz



Autorem zaprezentowanego zdjęcia jest Przemek Dzienis; stylizacja Andrzej Sobolewski. Pierwotnie ukazało się na łamach Kikimora Magazine, april 2011.

—————–
Podał Krzychu, dzięki.

Na końcu wszystko się udało?

16/04/2011 § Dodaj komentarz


Junot Díaz, „Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao”, przeł. Jerzy Kozłowski, Społeczny Instytut Wydawniczy ZNAK, wyd. I, Kraków 2009, str. 291-292:


Przychodzą jednak inne dni, kiedy czuję się sponiewierany albo przygnębiony, kiedy siedzę do późna w nocy przy biurku, nie mogąc zasnąć, i wertuję (ni miej, ni więcej tylko) sfatygowany egzemplarz Strażników Oskara. Jedną z niewielu odzyskanych przez nas rzeczy, które zabrał ze sobą w Ostatnią Podróż. Oryginalne wydanie. Kartkuję komiks, jeden z trzech ulubionych tytułów Oskara, bez wątpienia, aż do ostatniego przerażającego rozdziału pod tytułem Świat silniejszy i pełen miłości. Do jednego panelu, który zaznaczył. Oskar – który nigdy w życiu nie zniszczył książki – tym samym wyraźnym długopisem, którym napisał ostatnie listy do domu, wziął w kółko trzy razy jeden panel. Ten, gdzie Adrian Veidt i doktor Manhattan rozmawiają po raz ostatni. Po tym jak zmutowany mózg zniszczył Nowy Jork; po tym jak doktor Manhattan zamordował Rorschacha; po tym jak powiódł się plan „ratowania świata” Veidta.
Veidt mówi: „Zrobiłem, co należało, prawda? Na końcu wszystko się udało”.
A Manhattan, nim odchodzi z naszego Wszechświata, odpowiada: „Na końcu? Nic się nie kończy, Adrianie. Nic się nigdy nie kończy”

Where Am I?

You are currently browsing the Odniesienia category at Kopiec Kreta.